Jak żyć? Pytał onegdaj bezimienny
bohater, uzbrojony jedynie w czerwoną, zaczepno-obronną papryczkę. Pytanie
słuszne, fundamentalne wręcz, tylko adresat nie ten.
Toteż ja ponawiam pytanie: jak
żyć? I doprecyzowuję: jak żyć…dzisiaj?Zazwyczaj odpowiedź na arcytrudne pytania okazuje się banalnie prosta, zazwyczaj
sama się napatoczy i to zazwyczaj przypadkiem. Nie trzeba zatem zakłócać
wieczystego spokoju Schopenhauera czy Nietzschego. Dość już, że te nieboraki całe
życie doczesne spędzili na czczym gdybaniu, zamiast grać w kapsle i figlować z
pannami. Pewnie jeszcze i teraz nie ustępują, z uporem maniaka i lodowatym wyrazem
twarzy, pytając: Jak żyć? Noo, jaaak żyyć?
Ach nieszczęśni, gdyby chociaż pośmiertnie
mieli dostęp do telewizji publicznej, czy kolorowej prasy. Już widzę, jak
pukaliby się cienkimi paliczkami w dziurawą wydmuszkę, która kiedyś była głową, ich dumą i
orężem. Już widzę, jak wytrzeszczaliby w osłupieniu ziejące pustką oczodoły i
przytakiwali gorliwie prezenterce Pytania na Śniadanie, snującej kolejną
przypowieść o zdrowym stylu życia, o eko produktach i odnowie w duchu bio. Już
widzę, jak otumanieni tą współczesną wiedzą, krzyczeliby w głuchą ciszę, klaszcząc
szczękami: „A to ci dopiero heca ! A my się tyle czasu głowili ! He, He, hulaj
dusza piekła nie ma !”.
Ale bynajmniej, nie było moją
intencją obrażanie umarlaków. Ot, taki niewinny ukłon w ich stronę i delikatny
prztyczek w ich robaczywe, nadszczerbione nosy. Mały odwet za to, iż konkretnej
odpowiedzi nigdy mi nie udzielili.
Udzielił mi jej natomiast pewnego
deszczowego dnia, samozwańczy filozof, menel z pułku osiedlowych pijaczków,
pełniwszy akurat o poranku zaszczytną wartę przy śmietniku:
On to, mężczyzna w sile wieku, z
przejrzałym pomidorem do złudzenia przypominającym ludzką twarz, zatkniętym na chudym,
amarantowym trzonku do złudzenia przypominającym ludzką szyję, wycharczał w
moim kierunku, gdy w ramach porannej gimnastyki mijałam jego domek na kółkach:
- Ej, zwolnij kobiecino! Za czym
tak biegniesz? W grobie i tak wszystkie ludzie jednakie. Ja tam piję od rana wisienkie
i też zdrowy umrę.
Echo jego chrapliwego śmiechu
złowieszczo rezonowało w mojej głowie jeszcze długo po tym jak ukończyłam swój idiotyczny,
jak się okazuje, pęd po zdrowie. Śmierdzący zakapior jednym zdaniem zdeklasował
całe pokolenia mędrców, filozofów, a nawet samego Krzysztofa Ibisza.
Zlana potem, bardziej strachu
niż wysiłku, usiadłam i poddałam się intensywnej zadumie. Hm, w grobie i tak
wszystkie ludzie jednakie?! O matko, matko, jak to rozumieć?
Spojrzałam krytycznie w
lustro. O nie, wcale nie jednakie. To po to biegam od lat, wcieram w siebie
całe tony mazideł bez parabenów, jem glony z eko mórz i jajka z pierzastych eko dup, żeby za czas
jakiś przewalać się w tej samej ziemi obok wiejską kaszaną tuczonej, tłustej
dziewoi z cellulitem? Albo, obok takiego zapitego kanoniera z halloweenową
dynią zamiast głowy?
Wykluczam kategorycznie taką
pośmiertną rzeczywistość! Muszę szybko zastrzec ostatnią wolę, żeby słowa
dynksiarza nie okazały się w żadnej mierze prorocze.
I powzięłam plan. Plan
oczywisty. W trumnie będę leżeć odwrócona zadkiem do wieka. Bezapelacyjnie. Tak,
żeby skutecznie wyeksponować przed zaryczanymi żałobnikami katorżniczy wysiłek i
wszystkie atuty wybieganego ciała. Wszelkie mankamenty zatuszować. Niech mnie
pochowają w czarnych lajkrach, takich ¾, żeby podkreślić wyrzeźbione łydki.
Odsłonięte, umięśnione ramiona niech mi założą na plecach, a pomiędzy
skrzyżowane palce, zamiast świętego obrazka niech włożą zaimpregnowany
odpowiednio liść zielonej sałaty. Pomysł
jest trafiony, bezdyskusyjnie. Już widzę, jak te wszystkie pomarszczone, stare
baby, łypią zazdrośnie w stronę moich jędrnych jeszcze członków i główkują
usilnie, jak można tak zdrowo przyłożyć w kalendarz?
Było biegać za młodu stare kwoki! Choćby jakąś namiastkę nordic walking
uprawiać, przynajmniej żwawiej o kulach pomykać, cokolwiek zamiast zapamiętale pałaszować
nieśmiertelne pyzy z zasmażką. A jak
pałaszować to w międzyczasie, chociaż przysiadami
minimalizować nieuchronny efekt Wielkiej Niedźwiedzicy: i hop, i wypad i w dół,
i jedna pyza i wdech, i hop i wypad i w górę, i druga pyza i wydech, i
odpocznij, i relaks, i zasmażka, i dalej i hop i hop…i tak cała seria, aż do
50.
Tylko trzeba chcieć. Wszystko
można przełożyć na zdrowy styl życia, a nie tylko bębnić tłustymi paluchami w kościelne ławy i łapczywie
zaglądać księdzu do kielicha. O wy niegodziwe flądry, żeby nawet Tam węszyć darmowej
przekąski ?!
Ale co prawda, to prawda,
przynajmniej ksiądz jeden potrafi was trochę rozruszać. Powstańcie, siadajcie,
klęknijcie, powstańcie, siadajcie, klęknijcie, trzy szybkie szoty w pierś,
zakąska i śpiewamy! I to wszystko przy muzyce, było nie było … organicznej.
Szkoda tylko, że to wszystko ma
takie rozlazłe tempo, ani to Cardio, ani co. Też mi wysiłek, taka zdewociała ruchawka.
Dlatego takie towarzystwo, również
stanowczo wykluczam z mojej starannie wyselekcjonowanej grobowej kasty.
Muszę leżeć koło jakiegoś zdrowego trupa,
takiego samego wyznawcy zdrowego stylu życia, jak ja.
A kto wie, może udałoby się dokooptować
obok mojego truchła nawet jakiegoś celebrytę? Dodałoby mi to ździebko prestiżu
wśród znamienitego grona denatów. Taki dorodny, krzepki truposz z przyspawanym
uśmiechem Jokera do twarzy? Czemu nie? Szczęściarz. Pewnie życzliwi paparazzi
uwiecznią go jeszcze ciepłego w ostatniej pozie, na tle kartonowej,
gwiazdorskiej ścianki, koniecznie z papierowym kubkiem Starbucksa w
zaciśniętych, drętwiejących już palcach. Żeby tylko nie ściągali mu z nosa
okularów Ray Bana, i żeby zgodnie z ostatnią wolą upchnęli mu jakoś do trumny hipsterski
rowerek upstrzony kwiatami!
A potem będziemy już tylko
bezwolnie, ale jednako pląsać, my wszystkie zdrowe, jędrne, znamienite, trochę
skostniałe zdechlaki, zatańczymy razem chocholi taniec w rytmie locking–popping-krumping, ciesząc
się, że tak równo i w punkt, i że wszyscy tak samo jednacy w swojej dobrze zakonserwowanej,
nieśmiertelnej głupocie, na wieki wieków. Amen.
* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.