poniedziałek, 30 grudnia 2013

MODERN DANSE MACABRE



                                                  


  Jak żyć? Pytał onegdaj bezimienny bohater, uzbrojony jedynie w czerwoną, zaczepno-obronną papryczkę. Pytanie słuszne, fundamentalne wręcz, tylko adresat nie ten.
  Toteż ja ponawiam pytanie: jak żyć? I doprecyzowuję: jak żyć…dzisiaj?Zazwyczaj odpowiedź na arcytrudne pytania okazuje się banalnie prosta, zazwyczaj sama się napatoczy i to zazwyczaj przypadkiem. Nie trzeba zatem zakłócać wieczystego spokoju Schopenhauera czy Nietzschego. Dość już, że te nieboraki całe życie doczesne spędzili na czczym gdybaniu, zamiast grać w kapsle i figlować z pannami. Pewnie jeszcze i teraz nie ustępują, z uporem maniaka i lodowatym wyrazem twarzy, pytając: Jak żyć? Noo, jaaak żyyć?
  Ach nieszczęśni, gdyby chociaż pośmiertnie mieli dostęp do telewizji publicznej, czy kolorowej prasy. Już widzę, jak pukaliby się cienkimi paliczkami w dziurawą  wydmuszkę, która kiedyś była głową, ich dumą i orężem. Już widzę, jak wytrzeszczaliby w osłupieniu ziejące pustką oczodoły i przytakiwali gorliwie prezenterce Pytania na Śniadanie, snującej kolejną przypowieść o zdrowym stylu życia, o eko produktach i odnowie w duchu bio. Już widzę, jak otumanieni tą współczesną wiedzą, krzyczeliby w głuchą ciszę, klaszcząc szczękami: „A to ci dopiero heca ! A my się tyle czasu głowili ! He, He, hulaj dusza piekła nie ma !”.
    Ale bynajmniej, nie było moją intencją obrażanie umarlaków. Ot, taki niewinny ukłon w ich stronę i delikatny prztyczek w ich robaczywe, nadszczerbione nosy. Mały odwet za to, iż konkretnej odpowiedzi nigdy mi nie udzielili.
   Udzielił mi jej natomiast pewnego deszczowego dnia, samozwańczy filozof, menel z pułku osiedlowych pijaczków, pełniwszy akurat o poranku zaszczytną wartę przy śmietniku:






                        

 On to, mężczyzna w sile wieku, z przejrzałym pomidorem do złudzenia przypominającym ludzką twarz, zatkniętym na chudym, amarantowym trzonku do złudzenia przypominającym ludzką szyję, wycharczał w moim kierunku, gdy w ramach porannej gimnastyki mijałam jego domek na kółkach:



              



 - Ej, zwolnij kobiecino! Za czym tak biegniesz? W grobie i tak wszystkie ludzie jednakie. Ja tam piję od rana wisienkie i też zdrowy umrę.
    Echo jego chrapliwego śmiechu złowieszczo rezonowało w mojej głowie jeszcze długo po tym jak ukończyłam swój idiotyczny, jak się okazuje, pęd po zdrowie. Śmierdzący zakapior jednym zdaniem zdeklasował całe pokolenia mędrców, filozofów, a nawet samego Krzysztofa Ibisza.
    Zlana potem, bardziej strachu niż wysiłku, usiadłam i poddałam się intensywnej zadumie. Hm, w grobie i tak wszystkie ludzie jednakie?! O matko, matko, jak to rozumieć?
    Spojrzałam krytycznie w lustro. O nie, wcale nie jednakie. To po to biegam od lat, wcieram w siebie całe tony mazideł bez parabenów, jem glony z eko mórz i  jajka z pierzastych eko dup, żeby za czas jakiś przewalać się w tej samej ziemi obok wiejską kaszaną tuczonej, tłustej dziewoi z cellulitem? Albo, obok takiego zapitego kanoniera z halloweenową dynią zamiast głowy?
   Wykluczam kategorycznie taką pośmiertną rzeczywistość! Muszę szybko zastrzec ostatnią wolę, żeby słowa dynksiarza nie okazały się w żadnej mierze prorocze.
      I powzięłam plan. Plan oczywisty. W trumnie będę leżeć odwrócona zadkiem do wieka. Bezapelacyjnie. Tak, żeby skutecznie wyeksponować przed zaryczanymi żałobnikami katorżniczy wysiłek i wszystkie atuty wybieganego ciała. Wszelkie mankamenty zatuszować. Niech mnie pochowają w czarnych lajkrach, takich ¾, żeby podkreślić wyrzeźbione łydki. Odsłonięte, umięśnione ramiona niech mi założą na plecach, a pomiędzy skrzyżowane palce, zamiast świętego obrazka niech włożą zaimpregnowany odpowiednio liść zielonej sałaty. Pomysł jest trafiony, bezdyskusyjnie. Już widzę, jak te wszystkie pomarszczone, stare baby, łypią zazdrośnie w stronę moich jędrnych jeszcze członków i główkują usilnie, jak można tak zdrowo przyłożyć w kalendarz?






   Było biegać za młodu stare kwoki! Choćby jakąś namiastkę nordic walking uprawiać, przynajmniej żwawiej o kulach pomykać, cokolwiek zamiast zapamiętale pałaszować nieśmiertelne  pyzy z zasmażką. A jak pałaszować  to w międzyczasie, chociaż przysiadami minimalizować nieuchronny efekt Wielkiej Niedźwiedzicy: i hop, i wypad i w dół, i jedna pyza i wdech, i hop i wypad i w górę, i druga pyza i wydech, i odpocznij, i relaks, i zasmażka, i dalej i hop i hop…i tak cała seria, aż do 50.  
  Tylko trzeba chcieć. Wszystko można przełożyć na zdrowy styl życia, a nie tylko bębnić tłustymi  paluchami w kościelne ławy i łapczywie zaglądać księdzu do kielicha. O wy niegodziwe flądry, żeby nawet Tam węszyć darmowej przekąski ?!
   Ale co prawda, to prawda, przynajmniej ksiądz jeden potrafi was trochę rozruszać. Powstańcie, siadajcie, klęknijcie, powstańcie, siadajcie, klęknijcie, trzy szybkie szoty w pierś, zakąska i śpiewamy! I to wszystko przy muzyce, było nie było … organicznej.
  Szkoda tylko, że to wszystko ma takie rozlazłe tempo, ani to Cardio, ani co. Też mi wysiłek, taka zdewociała ruchawka.
   Dlatego takie towarzystwo, również stanowczo wykluczam z mojej starannie wyselekcjonowanej grobowej kasty.
   Muszę leżeć koło jakiegoś zdrowego trupa, takiego samego wyznawcy zdrowego stylu życia, jak ja.


                          
                                            Może być.
   

  A kto wie, może udałoby się dokooptować obok mojego truchła nawet jakiegoś celebrytę? Dodałoby mi to ździebko prestiżu wśród znamienitego grona denatów. Taki dorodny, krzepki truposz z przyspawanym uśmiechem Jokera do twarzy? Czemu nie? Szczęściarz. Pewnie życzliwi paparazzi uwiecznią go jeszcze ciepłego w ostatniej pozie, na tle kartonowej, gwiazdorskiej ścianki, koniecznie z papierowym kubkiem Starbucksa w zaciśniętych, drętwiejących już palcach. Żeby tylko nie ściągali mu z nosa okularów Ray Bana, i żeby zgodnie z ostatnią wolą upchnęli mu jakoś do trumny hipsterski rowerek upstrzony kwiatami!
     A potem będziemy już tylko bezwolnie, ale jednako pląsać, my wszystkie zdrowe, jędrne, znamienite, trochę skostniałe zdechlaki, zatańczymy razem chocholi taniec w rytmie lockingpopping-krumping, ciesząc się, że tak równo i w punkt, i że wszyscy tak samo jednacy w swojej dobrze zakonserwowanej, nieśmiertelnej głupocie, na wieki wieków. Amen.           



                                          
    
                 

* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.

niedziela, 29 grudnia 2013

FOLWARK ZWIERZĘCY - REAKTYWACJA



        

                                             
                                                    


   Żyjemy w cywilizowanym świecie, to kwestia bezsporna. W świecie, którego nieodłącznym elementem jest sukcesywny progres naukowo-kulturowy. To też kwestia bezsporna. Można by rzec, że jesteśmy świadkami swoistego renesansu, odrodzenia nauki, sztuki i dobrych obyczajów. Stykamy się z tym zjawiskiem codziennie, mając niezwykłą przyjemność, a nawet przywilej wchodzenia w różnego rodzaju interakcje z naszymi coraz bardziej światłymi i kulturalnymi współobywatelami.
   Takiego właśnie przywileju miałam zaszczyt dostąpić całkiem niedawno, w pewien zwyczajny,  powszedni dzień, który w żaden sposób nie zapowiadał się przełomowo.
   Ptaszki trajkotały wesoło za oknem, gdy podjęłam decyzję, iż zrobię sprawunki w godzinach przedpołudniowych, by uniknąć zakorkowanych ulic oraz tłumu smętnych pątników wracających z pracy, wykończonych codzienną, korporacyjną rutyną:





  Normalna sprawa, nic epokowego, no bo jak mogłam przewidzieć, że ten spontaniczny akt konsumpcjonizmu, w jakikolwiek sposób wpłynie na mój pielęgnowany od dziecka światopogląd?
   A jednak. Pierwsze niepokojące sygnały sugerujące, że moja decyzja mogła być błędna doszły mnie już na trasie do centrum handlowego. Włączając się do miejskiego ruchu, wnet przewidziałam, że drogi do celu nie pokonam ani szybko, ani sprawnie, bo oto stałam się częścią mozolnego korowodu, w którym prym wiedli emeryci i renciści w fantazyjnych, filcowanych kaszkietach. Co gorsza, te pochrapujące za kierownicą wyliniałe leniwce z pierwszymi symptomami starczej demencji, stanowiły tylko część pociesznej karawany, którą zasilali również skretyniali kursanci rozlicznych szkół jazdy, mknący gorliwie 20/h oraz rozmemłane kury domowe wlokące ze sobą całe mioty ujadających „pociech”.
  Znakiem rozpoznawczym tej wielkiej krucjaty zgnuśniałych pielgrzymów, były siermiężnie przytwierdzone do samochodowych dachów profesjonalne zestawy narzędzi, umożliwiające płynne pokonywanie sklepowych nawierzchni, czyli wszelkiego kalibru: wózki inwalidzkie, pokraczne balkoniki, kule, laski oraz dziecięce spacerówki i chodziki. Na ten widok, pomyślałam:…o, o. 
I zaczęłam wątpić.
   Teraz zapewne większość z nich przypuści atak na to samo centrum, które i ja obrałam sobie za cel. Już widzę, jak to stado bezzębnych rekinów w zawadiackich beretach rozpoczyna mozolny proces przesiadania się na swoje inwalidzkie amfibie, po czym rusza koślawym slalomem na podbój marketu:




  Niestety. Moje przypuszczenia się ziściły. W godzinach przedpołudniowych, które miały gwarantować zakupową sielankę, supermarket przypominał raczej superhospicjum zintegrowane z domem super samotnej matki.
  Tak czy siak, wtopiłam się w ten maszerujący na oślep orszak zombie i pomału przedzierałam się do kasy. W międzyczasie, za wszelką cenę starałam się unikać zdziecinniałych kombatantów, proszących swoimi komputerowymi głosikami o właściwą interpretację należności za owsianki, wzierniki i czopki:





  Z lekkim obrzydzeniem odwracałam wzrok, widząc jak kompletują coś, co zapewne miało imitować amatorskie zestawy do chałupniczych kolonoskopii, czyli: pompki ręczne, kilkunastometrowe węże ogrodnicze oraz lateksowe końcówki wielokrotnego użytku.
  Depcząc, mniej lub bardziej świadomie, po wycelowanych we mnie zaczepnie kulach i laskach oraz omijając lepkie, dziecięce łapki wystające zza sklepowych regałów, w końcu dobrnęłam do kasy i sfinalizowałam transakcję.
  Prawdziwą ulgę poczułam jednak dopiero w parkingowych podziemiach, szykując się do odwrotu.
   Ale cóż to? Cofając, dostrzegłam kątem oka wyjeżdżające równolegle ze mną pancerne Dewoo Tico, które bezpardonowo ustawiło się przede mną, skutecznie blokując wyjazd.
   Tylna szyba Dewoo, zaklejona żółtymi trójkątami ostrzegawczymi, niemalże krzyczała w stronę zmotoryzowanych śmiałków: Uwaga kierowcy! Strzeżcie się! A najlepiej to w ogóle zostańcie dzisiaj w swoich domach, bo oto przed wami: 
 Franek i Stasiek on board !!!
    Przeszedł mnie dreszcz, który przerodził się w prawdziwe delirium, gdy  raptem dwa, małe, groźne nietoperze, wychynęły dziko ze swych samochodowych fotelików i szeroko rozpostarły uszy. O zgrozo! Bez wątpienia, na tych uszach ci dwaj  skrzydlaci braciszkowie mogliby przelecieć cały świat … i to nie tylko w nocy.



.

   Zadrżałam. Zadrżał również sunący dzielnie na swoim balkoniku staruszek w drelichowej kufajce, z bielmem na oku.
   A ponieważ, budzące grozę Tico objął jakiś tajemniczy marazm i trwało tak zastygłe w totalnym bezruchu, stwierdziłam, że nie mogę dłużej odwlekać tego co nieuniknione i…zatrąbiłam. Echo klaksonu rozbrzmiało dźwięcznie spotęgowane podziemną akustyką, po czym…zaległa złowieszcza cisza.
    Wszystko co później miało miejsce docierało do moich ogłupiałych zmysłów, jakby w zwolnionym tempie.
    Najpierw zarejestrowałam powolne trzepotanie monstrualnych uszu, gdy dwa rozwścieczone ssaki odwróciły się agresywnie w moją stronę i rozpoczęły jakiś obrzydliwy proces pożerania mnie wzrokiem, który trwał… i trwał, aż do całkowitego wyssania ze mnie resztek odwagi. 






                                           
   A potem rozegrał się dramat. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się z impetem i na zewnątrz wyturlał się niezdarnie jakiś dziwny wybryk natury. Nie mogło być mowy o pomyłce. To rodzicielka dwóch gacków. Niewydarzona hybryda, kumulująca w sobie jakąś smutną krzyżówkę nietoperza z buldogiem, z wyraźnie dominującym genem tego drugiego ssaka:




                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                          

   Ale co widzę? Hola, hola, wolnego! Oto pełznie w moim kierunku kudłata poczwara, a na jej zaplutej  mordce wcale nie widać skruchy!
   Obserwuję w panice, jak jej groteskowa imitacja ust chłapie coś cicho pod rozdeptanym nosem, by ostatecznie cisnąć w moim kierunku lakoniczny, acz bardzo precyzyjny komunikat:
 - Pierrrdol się, Małpo!
  Alleluja! Bicie dzwonów. Ciemność. Coś, jakby ostrze bagnetu przeszyło moje wnętrzności na wskroś i wykonało w nich serię efektownych pirouettów. O Niebiosa! - westchnęłam, a kiedy już doszłam jakoś do siebie ten subtelny, kobiecy bas ponownie zawarczał, na szczęście już tylko w mojej głowie:  „Pierrrdol się, Małpo!” ?? No cóż, na dobrą sprawę pomysł sam w sobie nie jest taki zły…tylko dlaczego Małpo?!
   Wróciwszy do domu na tarczy z lekko zwichniętym poczuciem wartości, myślałam natrętnie nad tym, ile dioptrii musiał mieć jakiś gacek, żeby tak niefortunnie przelecieć wredną, burą sukę i jednym strzałem narazić ludzkość na złośliwy chichot losu, którym stali się Franek i Stasiek: 




                                       


   Chichot, którego echo zapewne długo jeszcze nie zamilknie. Przeciwnie, wieki całe będzie się odbijało na przyszłych pokoleniach, hamując rozwój kulturalny następnych generacji.
   Wciąż też nie mogłam pogodzić się z faktem, że taki zarośnięty hominid, jak ich matka, przyrównał mnie do małpy. No na jakiej podstawie, pytam?
    Albowiem, jako zwierzak z tendencją do racjonalizacji zjawisk nawet najgłupszych, po prostu musiałam to sobie jakoś przetłumaczyć. Gorączkowo, więc zaczęłam szukać logicznego uzasadnienia, motywów którymi mogła kierować się parkingowa hybryda, obdarzając mnie tak niewybrednym epitetem.
   I znalazłam. Powiem więcej, po intensywnych przemyśleniach epitet ten stał się dla mnie pewnego rodzaju nobilitacją na tle reszty społeczeństwa, nieomal zaszczytnym orderem, a o burej suce myślę teraz prawie ze wzruszeniem. I nie ma w tym stwierdzeniu nawet cienia ironii. Wszak, nie od dziś wiadomo, że:
 …dawno, dawno temu pewien szalony naukowiec, niejaki Karol Darwin, wysunął śmiałą tezę, że Człowiek, przedstawiciel szlachetnego gatunku Homo Sapiens był onegdaj, za przeproszeniem… małpą i mieszkał na drzewie. Gibał się z wielkim bananem po dżungli, iskał swoją żonę, a brata potrafił bezpardonowo ugryźć w dupę, gdy ten próbował przyprawić mu rogi.
   W pełni rozumiem jednak ludzkie oburzenie i brak zgody na tak kontrowersyjną teorię. Nie ma nic dziwnego w tym, iż dla Człowieka wielce wstydliwa jest świadomość, że jego kuzynem mógł być zawszawiony szympans, dyndający bezmyślnie na lianie, epatując różowym tyłkiem przy byle okazji:





    Aż trudno uwierzyć…



    Jeśli jednak przyjąć, że Darwin nie bredził z przepracowania, to zaiste nasz wujek orangutan, w toku ewolucji „dogibał się” bardzo wysokiej pozycji, sprawnie skacząc po wszystkich szczeblach, aż na sam szczyt drabiny społecznej. Co istotne, na przestrzeni wieków udało mu się wykształcić dostojną postawę pionową:



    Może z pewnym wysiłkiem, ale w końcu przecież się udało…




   Twarzoczaszka naszej kuzynki małpy też nabrała klasycznego, bardziej szlachetnego rysu, a w jej oczach z czasem pojawił się nawet błysk inteligencji:








                                   

    Ale doprawdy, przestańmy się już pastwić i czepiać niuansów! Próżno by jeszcze dzisiaj doszukiwać się jakichkolwiek atawizmów i wspólnych cech Człowieka z małpą:






                                     

    Bo to wszystko mało ważne, błahe doprawdy, gdyż prawdziwą istotę rzeczy stanowi fakt, iż współczesny Człowiek odziedziczył skrupulatnie wypracowany przez orangutany wzorcowy model zachowań, zwany kulturą społeczną.
   Po dziś dzień pozwala on przedstawicielom gatunku Homo Sapiens funkcjonować w społeczeństwie,  kierującym się wyłącznie kodeksem moralnym i etycznym, generowanym na najwyższych szczeblach potężnego ustroju, jakim jest Państwo.
    Bezsporna jest zatem kwestia, iż wzorce stosowane w życiu codziennym przez anonimowe jednostki, czerpane są z najwyższej półki, tj. z tych „strategicznych organów” władzy państwowej:


                      



   Cóż, najwidoczniej jednak małpy to dla szalonego Darwina było jeszcze za mało, bo w ferworze dalszych badań beztrosko wpakował szlachetny gatunek Homo Sapiens do jednego worka z całą  watahą pozostałych zwierzaków.  I jak tu przyznać mu rację ?



     …..????

Doprawdy, jak bogatą trzeba mieć wyobraźnię, by dostrzec w przeciętnym obywatelu, takim serdecznym Nowaku, zawsze uczciwym i szczodrym, zwykłą:




         
                                                   
…która odejmie sobie od gardła, by wspomóc bliźniego, podzieli się nie tylko strawą na talerzu, ale i na duchu. Przecież w imię wypracowanych przez małpy wartości, Człowiek tłamsi już w zarodku wszelkie świńskie zachowania. Ba, on się nimi brzydzi!
  Co więcej, starannie pielęgnuje swój kręgosłup moralny i dba o publiczny wizerunek. Tylko czasami, ażeby nie ulec wszechogarniającej społecznej degrengoladzie i utrzymać swą wypracowaną ciężko pionową postawę, z ulgą wesprze się na usłużnym ramieniu swojego Spin Doktora i dowie się co i jak kwiczeć, by za świnię go nie wzięli.
    Natomiast ja, spoglądając codziennie w lustro, odhaczając się gorliwie na fb, „lajkując” cokolwiek tylko dlatego, że 1000 innych osób przede mną też to „lajkowało”, przytakując niemo „hejterom”, nienawidzącym każdego osobnika skłonnego do refleksji, ciut bardziej przedsiębiorczego i kreatywnego niż inni, zastygła w swej twórczej inercji i ślepa na powszechne zdziczenie, szczerze nienawidzę tego Darwina za to, że w przeciwieństwie do parkingowej poczwary, najpewniej wziął mnie za :

                                                   
                                          


…i wpakował do jednego wora ze stadem :

                       
                    


Karolu, to ja już jednak wolę być …



     Czy to już zoo?



    A ten kto uważa, że to wszystko czysty absurd, niechaj pierwszy rzuci we mnie bananem! Z chęcią oddam :)





P.S. Powyższy tekst dedykuję takim samym wrednym i złośliwym małpom jak ja, tudzież orangutanom :)



                        

 




* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.                

poniedziałek, 23 grudnia 2013

BARDZO SEKSISTOWSKA OPOWIEŚĆ WIGILIJNA






    Czas Adwentu jest czasem zadumy, refleksji i pokuty. To wyjątkowe chwile w roku, kiedy katolicy biją się w pierś i jak ognia unikają wszelkich pokus i uciech. Pogrążeni w myślach, co wieczór z namaszczeniem sporządzają rachunek sumienia i wyznaczają sobie odpowiednią pokutę, która zapewnić ma im łaskę Bożą oraz życie wieczne.
    Jak dobrze być w ten czas człowiekiem głębokiej wiary, pielęgnować w sobie wewnętrzną dyscyplinę i smagać się przykładnie biczem, za wszelkiego rodzaju niegodne występki.
   Nie zgrzeszę skromnością, jeśli powiem, że i ja należę do tych Baranków Bożych mocnych wiarą, niezłomnych siłą woli i wytrwałych w srogiej pokucie.
   Tylko raz się narąbałam w Adwent. Tylko raz się dopuściłam grzechu pijaństwa i to w piątkowy, postny, wigilijny wieczór:

                                           


      
   Co więcej, idąc za ciosem, skoro i tak już zgrzeszyłam, nażarłam się szynki, co prawda chudej, ale przecież Bóg nie liczy kalorii. Mało tego, korzystając z okazji, że jestem już tak bardzo zbrukana wyrzuciłam spleśniały chleb i suche jak wiór bułki do kosza na śmieci. Nie dałam ich kaczkom, olałam gołębie i pokazałam środkowy palec śmietnikowym tuptusiom.
   Byłam już nawet gotowa sobie potańczyć, ale na szczęście w porę przyszło opamiętanie. Do głosu doszły słowa babci, dziadka, ciotek i kuzynów:
 - Czy ty nie masz Boga w sercu ?!
   Sącząc niespiesznie Martini z wódką, słuchając podniosłej muzyki i patrząc bezmyślnie w sufit, parafrazowałam Hamleta, mówiąc do siebie pijackim bełkotem:
 - Mieć Boga w sercu, albo nie mieć? - oto jest pytanie.
    Kiedy helikopter w mojej głowie sukcesywnie zwiększał obroty, nagle dookoła nastąpiła dziwna jasność i naraz doszedł mnie gdzieś z oddali, najpierw cichy, potem coraz bardziej donośny, głęboki, męski głos, podśpiewujący wesoło:
  „Raduj się Córko Syjonu. I ciesz się wielce Córko Jeruzalem. Oto Pan twój przyjdzie
  i w dniu tym światłość wielka będzie.”




                       
 - O Boże! – krzyknęłam.
 - Obecny! – odpowiedział mi Głos i czknął głośno, nucąc dalej pod nosem, po czym sięgnął po butelkę Martini, osunął się na łóżko wyraźnie zmęczony i zwrócił się do mnie wzniosłą Inwokacją:
- O Niewiasto! Zstąpiłem tutaj do ciebie, albowiem doszło mnie wiele niepokojących informacji odnośnie twoich niecnych poczynań. Muszę ci niestety obwieścić, że będziesz się smażyć w piekle… hi, hi, hi – parsknął śmiechem niezapowiedziany Gość i głośno beknął.
- O Panie, litości! – czułam, jak niebezpiecznie trzeźwieję, pociągnęłam więc jeszcze jeden duży łyk Martini i rzuciłam się Panu do stóp, wołając:
- Ale za co? O Stwórco, przecież nie jestem taka zła: daję biednym jałmużnę, dokarmiam bezdomne zwierzęta, wspieram charytatywne fundacje, pochylam się nad losem starców, nigdy nikogo nie okradłam, nie zgwałciłam i nie zabiłam! Za co pytam, więc?!
   Niepewną ręką Bóg wyciągnął zza pazuchy pomiętą karteczkę. Spojrzał na mnie srogo, ściągnął krzaczaste brwi i rzekł:
- Nie zaperzaj się tak, niewdzięczna Córo Koryntu! Zaprawdę powiadam Ci, że niewielkie mają Twe uczynki znaczenie w porównaniu z tym czego do tej pory nie zrobiłaś!!
- Powiedz Panie czego nie uczyniłam, a zapewniam, że odprawię należytą pokutę!
- Mów Niewiasto, ile w całym swoim życiu upiekłaś bułek drożdżowych ?!
 Czułam, jak moje nogi nabierają wacianej konsystencji. Cofnęłam się pamięcią wstecz i rzekłam drżącym głosem:
- Sześć ich chyba było.
Stwórca podrapał się po mocno przerzedzonej, siwej czuprynie, spojrzał na kartkę i mruknął do siebie:
- Ja tu mam, że trzy… i to niewyrośnięte. Nieważne. A ile słoików z przetworami na zimę zawekowałaś, mów o Niegodziwa?!
  Zadumałam się srogo i szczerze:
- Tak chyba 10 sztuk by z tego wyszło…?
- Mhmmm, czekaj niechaj sprawdzę, słoiki, słoiki, słoiki…nie ma tu nic o słoikach, jest tylko 6-litrowa butla ogórków małosolnych… które zgniły… i się zaśmiardły?! W plastikowej butli ogórki kisiłaś? Podnosisz mi ciśnienie, Kobieto! Piekło Ci zwiastuję, jak nic! Dobra. A zatem ile męskich koszul w życiu wyprasowałaś, hę? – drążył uparcie Sędzia Ostateczny.
   Czułam, jak tli się już we mnie iskra buntu, toteż rzuciłam nieopatrznie:
- Wcale nie prasowałam, ale i mnie nigdy żaden mężczyzna nie prasował spódnic i sukienek, czy zatem i oni będą się smażyć w ogniu piekielnym?
- Bluźnisz Niewdzięczna! Nie po to stworzyłem Adama, by prasował damskie fatałaszki!
- Oj Panie! No to zdradź mi…po co?! – zażądałam i podałam Przybyszowi jeszcze jedną butelkę Martini.
- Echhh – westchnął ciężko Stwórca – lepiej daj mi wódki Kobieto, a ja powiem Ci szczerze, jak to było z tym Adaśkiem. Tyle czasu noszę w sobie ten ciężar, że muszę się w końcu wygadać. Ale nikomu ani słowa, bo na Boga, strącę Cię w otchłanie po wsze czasy!
    I zaczął Bóg snuć swą opowieść, czkając od czasu do czasu:
 - Zrozum drogie Dziecko, że byłem jeszcze niedoświadczonym młokosem, gdy rozpocząłem cały ten proces Tworzenia Świata. Któż miał mi powiedzieć, jak to zrobić fachowo? Nie miałem nad sobą żadnego Dyrektora Kreatywnego. Po prostu robiłem to co mi przyszło do głowy. Tu ptaszek, tam ptaszek i jakoś te ptaszki tak polubiły wspólne harce, że w mig się z tego zrobił cały Eden. Ale później już zacząłem eksperymentować bardziej świadomie. Moją największą dumą po dziś dzień są pawie. Lubisz pawie, drogie Dziecko? Nie cierpisz? A papużki lubisz? Takie małe, kolorowe? Tak? No to zrzucę ci kiedyś takiego paputka. Żywego, żywego… tak, w całości. Zaraz po powrocie, jak tylko trochę wytrzeźwieję. Nie ma za co.
   Ale na czym to ja skończyłem? Ach tak, na eksperymentach. Otóż musisz wiedzieć Córko, że Adam, to jedynie uboczny efekt skomplikowanego doświadczenia. Przerośnięte fiasko krzyżowania małpowatych z gryzoniami…a właściwie to kapucynka z susłem. Po prostu chciałem się trochę powygłupiać, a wyszło, jak wyszło. No i nazwałem go Adaś.
    Ech, musisz wiedzieć Córko, że od tego momentu nigdy nie zaznałem już spokoju. Chociaż na początku było fajnie, nie powiem, cieszyłem się, że powołałem do życia Człowieka, stworzenie myślące, potrafiące panować nad swoimi instynktami, w przeciwieństwie do innych moich zwierzaków. Uczyniłem go swoim najwierniejszym sługą, przyjacielem i pomocnikiem w Raju. No i co się śmiejesz jak głupia do sera? Tak, Adam był pomocny… do czasu, aż mu odbiło. Do tego feralnego dnia, kiedy zaczął uganiać się za małpami. Brzydka czy ładna, chora czy zdrowa, mądra czy głupia, żadnej nie odpuścił. I w Raju zapanował chaos. Goryle się wściekły, dochodziło do prawdziwie krwawych jatek, a ja nie miałem chwili wytchnienia, gdyż wiecznie Adaś przylatywał na skargę: Ojcze, a ten małpiszon pożarł mój listek figowy! A tamten mnie ugryzł! Wygoń ich, wygoń! I tupał nogą, jak durny. Patowa sytuacja. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko stworzyć mu Kobietę.
   I choć bardzo się starałem nie udało mi się już powtórzyć eksperymentu z susłem i kapucynkiem. Brakowało ciągle jakiegoś genu, więc postanowiłem zainicjować  skomplikowany proces ekstrakcji, podczas którego wyługałem Ewę z gotowego już materiału, czyli z Adamowego żebra. Co? Dlaczego nie z kości ogonowej? Próbowałem, a jakże, ale ten mazgaj tak się darł, że wypłoszył mi wszystkie bażanty z Edenu. Olaboga! – wrzeszczał - nie wytrzymam, daj mi Boże znieczulenie! Dawaj natychmiast albo idź do wszystkich Diabłów! - bluźnił. No to dostał…kokosem w łeb i tak oto, mogłem spokojnie dokończyć moje dzieło. Efekt był całkiem zadowalający, przecież teraz miałem już znacznie większe doświadczenie. Nic więc dziwnego, że Ewa we wszystkich dziedzinach biła Adama na głowę. Była piękna, dobra, mądra, odporna na ból, zaradna, gospodarna, silna psychicznie, dowcipna i….ech, mógłbym tak wymieniać bez końca…:





                                    

   Jednym słowem udała mi się Ewa doskonała, pomijając jedynie te jej wszystkie: niewieście zespoły napięć, cykliczne zmiany hormonalne, emocjonalne huśtawki, drażliwości, menopauzy, wzdęcia, rozstępy, cellulity oraz przyrosty i spadki odmierzanej w tonach wagi… ale to chyba tylko dlatego, że ten Adaś tak mi wierzgał na początku.
   W tym miejscu Bóg przerwał swą opowieść, westchnął ciężko i pociągnął solidny łyk Smirnoffa. Spojrzałam na Stwórcę i zapytałam niepewnie:
- O Panie, skąd zatem wziął się tak niesprawiedliwy mit o Ewie, który ciągnie się od wieków, niczym krwawy stygmat krzyczący, iż całe zło tego świata, wszelkie wojny i zarazy są pokłosiem jej podstępnej natury?
- Oj Niewiasto, Niewiasto… ha, ha!- zaśmiał się rubasznie Stwórca, a następnie ściszył głos i zapytał tajemniczo:
- Kogo przed sobą widzisz? No… powiedz… kogo widzisz…?
- Boga.
- No tak, Boga i…. – dopytywał Najjaśniejszy, puszczając porozumiewawczo oko i potrząsając znacząco pasem.
- Dziadka ?
- Zaraz dziadka, dziadka – obruszył się Stwórca – a…a faceta to już nie widzisz?! – zakrzyknął wyraźnie urażony – wiesz co to znaczy męska solidarność? No właśnie. I co? Do własnego gniazda miałem narobić? Puściłem, więc taki mit o złej kobiecie… kusicielce, niby trochę wyuzdanej…wiesz, takie tam bzdurki…a chłopy szybko podchwyciły… spisały… i poszło. Sama rozumiesz, taki Boski PR, hi, hi. No, ale już dobrze, dobrze, nie rycz Mała! Nie ma się czym przejmować. No już, otrzyj łezki. Chodź tu bliżej, a ja na pocieszenie zdradzę Ci mały sekret. Słuchaj… wiesz, jak musisz tłumaczyć sobie ten męski pierwiastek drzemiący w każdym samcu, odpowiedzialny za jego odwieczną chęć rywalizacji i prężenie muskułów…z przerwami na drzemkę, oczywiście? Nie wiesz? Oj, ty głupiutka. A co ja ci mówiłem? No, o czym ja ci prawiłem przed chwilą? Nie dałem ja Tobie dość logiki i umiejętności dedukcji? No dobrze, polej mi jeszcze, a ja powiem Ci wszystko. No już dość… dość bo przelewasz! To słuchaj…czy kompleks kapucynka z susłem mówi ci coś?  Nie? Hi, hi… No to teraz uważaj…jak widzisz, że w mężczyźnie budzi się Samiec Alfa, czyli dominujący i władczy Tarzan:



                                    

…to znaczy, że górę właśnie bierze Kapucynek. A jak widzisz, że facet śpi podczas gali KSW… to ewidentnie tę walkę wygrał już Suseł:




                        
     I tyle. Ot i cała misterna Tajemnica Pańska. Jedno wciąż tylko pozostaje i dla mnie zagadką, moja Niewiasto. Zachodzę w głowę od wieków, dlaczego Adasiowi na zawsze pozostała ta słabość do małp? Uganiał się dalej za nimi, mając już nawet swoją własną Niewiastę oraz  liczne potomstwo:




                               
I na nic zdała się heroiczna walka Ewy, gdy puszczała się w pogoń za Adasiem, próbując odstraszać bezwzględne gorylice w rui:



                              

    Niestety, te adasiowe instynkty okazały się nie do ujarzmienia. Ale wiesz…dzięki temu zawsze z dziecinną łatwością można go było wpuścić w maliny. Co ja się z niego uśmiałem za młodu:


                     


 - Hi, hi, hi - zachichotał Bóg łobuzersko i na tym zakończył swoją opowieść.
   I natenczas zaczął mnie Stwórca uważnie lustrować. I rzekł On filuternie:
- A Ty Dzieweczko, też jeszcze grzechu warta jesteś - i uśmiechnął się zalotnie – no, no masz szczęście Panienko, bo gdybym był parę lat młodszy to by się tu działo, ho, ho…- po czym zafrasował się Pan nieco i powiedział z nutą melancholii w głosie:
- Oj, widzisz Niewiasto, kiedyś tylko dziewice były mi w głowie, a teraz…Co? Skąd wiem? No bo wiem. Zamilcz Kobieto i nie wnikaj już! No, na mnie już czas. Syn mi się dzisiaj narodził…taaa, znowu ten sam… i co roku takie huczne pępkowe, że do domu trafić nie mogę, dasz wiarę? Hi, hi, hi…
   I powstał Pan… i łyknął Smirnoffa z butelki… i podciągnął Pan sobie spodnie, po czym czknął głośno i rozpłynął się Pan w powietrzu.
   Obudziwszy się nazajutrz późnym popołudniem, oprócz tysiąca mroczków coś jeszcze latało mi przed oczami… czy to na jawie, czy we śnie, do dziś nie wiem. Mała, upierdliwa papużka, wyraźnie nie w formie, z przetrzebionym tu i ówdzie piórem, zataczała się w kółko, skrzecząc i czkając mi uparcie do ucha:

„ Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem… iiyhh… przeprrrraszam,
Wesoła nowina, hej!”

Po czym puściła beztrosko kolorowego pawia i odleciała w siną dal, dziarsko śpiewając:


„Hej! Hej! Heej Sokołyyyyy…!!”.



                      


                                                     WESOŁYCH  ŚWIĄT !
                                                                     :)
        

* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.