Żyjemy w cywilizowanym świecie, to kwestia bezsporna. W świecie, którego
nieodłącznym elementem jest sukcesywny progres naukowo-kulturowy. To też
kwestia bezsporna. Można by rzec, że jesteśmy świadkami swoistego renesansu,
odrodzenia nauki, sztuki i dobrych obyczajów. Stykamy się z tym zjawiskiem
codziennie, mając niezwykłą przyjemność, a nawet przywilej wchodzenia w różnego
rodzaju interakcje z naszymi coraz bardziej światłymi i kulturalnymi
współobywatelami.
Takiego właśnie przywileju miałam
zaszczyt dostąpić całkiem niedawno, w pewien zwyczajny, powszedni dzień, który w żaden sposób nie zapowiadał
się przełomowo.
Ptaszki trajkotały wesoło za oknem, gdy podjęłam
decyzję, iż zrobię sprawunki w godzinach przedpołudniowych, by uniknąć zakorkowanych
ulic oraz tłumu smętnych pątników wracających z pracy, wykończonych codzienną, korporacyjną
rutyną:
Normalna sprawa, nic epokowego, no bo jak mogłam przewidzieć, że ten spontaniczny akt konsumpcjonizmu, w jakikolwiek sposób wpłynie na mój pielęgnowany od dziecka światopogląd?
A
jednak. Pierwsze niepokojące sygnały sugerujące, że moja decyzja mogła być
błędna doszły mnie już na trasie do centrum handlowego. Włączając się do miejskiego
ruchu, wnet przewidziałam, że drogi do celu nie pokonam ani szybko, ani
sprawnie, bo oto stałam się częścią mozolnego korowodu, w którym prym wiedli emeryci
i renciści w fantazyjnych, filcowanych kaszkietach. Co gorsza, te pochrapujące za
kierownicą wyliniałe leniwce z pierwszymi symptomami starczej demencji, stanowiły
tylko część pociesznej karawany, którą zasilali również skretyniali kursanci rozlicznych
szkół jazdy, mknący gorliwie 20/h oraz rozmemłane kury domowe wlokące ze sobą całe
mioty ujadających „pociech”.
Znakiem rozpoznawczym tej wielkiej krucjaty zgnuśniałych pielgrzymów,
były siermiężnie przytwierdzone do samochodowych dachów profesjonalne zestawy
narzędzi, umożliwiające płynne pokonywanie sklepowych nawierzchni, czyli
wszelkiego kalibru: wózki inwalidzkie, pokraczne balkoniki, kule, laski oraz dziecięce
spacerówki i chodziki. Na ten widok, pomyślałam:…o, o.
I zaczęłam wątpić.
I zaczęłam wątpić.
Teraz zapewne większość z nich przypuści
atak na to samo centrum, które i ja obrałam sobie za cel. Już widzę, jak to
stado bezzębnych rekinów w zawadiackich beretach rozpoczyna mozolny proces
przesiadania się na swoje inwalidzkie amfibie, po czym rusza koślawym slalomem na
podbój marketu:
Niestety. Moje przypuszczenia się ziściły. W godzinach
przedpołudniowych, które miały gwarantować zakupową sielankę, supermarket
przypominał raczej superhospicjum zintegrowane z domem super samotnej matki.
Tak czy siak, wtopiłam się w ten maszerujący na oślep orszak zombie i
pomału przedzierałam się do kasy. W międzyczasie, za wszelką cenę starałam się unikać
zdziecinniałych kombatantów, proszących swoimi komputerowymi głosikami o
właściwą interpretację należności za owsianki, wzierniki i czopki:
Z lekkim obrzydzeniem odwracałam wzrok, widząc jak kompletują coś, co
zapewne miało imitować amatorskie zestawy do chałupniczych kolonoskopii, czyli:
pompki ręczne, kilkunastometrowe węże ogrodnicze oraz lateksowe końcówki
wielokrotnego użytku.
Depcząc, mniej lub bardziej świadomie, po wycelowanych we mnie zaczepnie
kulach i laskach oraz omijając lepkie, dziecięce łapki wystające zza sklepowych
regałów, w końcu dobrnęłam do kasy i sfinalizowałam transakcję.
Prawdziwą ulgę poczułam jednak dopiero w parkingowych podziemiach, szykując
się do odwrotu.
Ale cóż to? Cofając, dostrzegłam kątem oka wyjeżdżające równolegle ze
mną pancerne Dewoo Tico, które bezpardonowo ustawiło się przede mną, skutecznie
blokując wyjazd.
Tylna szyba Dewoo, zaklejona żółtymi trójkątami ostrzegawczymi, niemalże
krzyczała w stronę zmotoryzowanych śmiałków: Uwaga kierowcy! Strzeżcie się! A najlepiej
to w ogóle zostańcie dzisiaj w swoich domach, bo oto przed wami:
Franek i
Stasiek on board !!!
Przeszedł
mnie dreszcz, który przerodził się w prawdziwe delirium, gdy raptem dwa, małe, groźne nietoperze, wychynęły
dziko ze swych samochodowych fotelików i szeroko rozpostarły uszy. O zgrozo!
Bez wątpienia, na tych uszach ci dwaj skrzydlaci
braciszkowie mogliby przelecieć cały świat … i to nie tylko w nocy.
.
Zadrżałam. Zadrżał również sunący dzielnie na swoim balkoniku staruszek
w drelichowej kufajce, z bielmem na oku.
A ponieważ,
budzące grozę Tico objął jakiś tajemniczy marazm i trwało tak zastygłe w
totalnym bezruchu, stwierdziłam, że nie mogę dłużej odwlekać tego co
nieuniknione i…zatrąbiłam. Echo klaksonu rozbrzmiało dźwięcznie spotęgowane podziemną
akustyką, po czym…zaległa złowieszcza cisza.
Wszystko co później miało miejsce docierało
do moich ogłupiałych zmysłów, jakby w zwolnionym tempie.
Najpierw zarejestrowałam powolne
trzepotanie monstrualnych uszu, gdy dwa rozwścieczone ssaki odwróciły się agresywnie
w moją stronę i rozpoczęły jakiś obrzydliwy proces pożerania mnie wzrokiem,
który trwał… i trwał, aż do całkowitego wyssania ze mnie resztek odwagi.
A potem rozegrał się dramat. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się z
impetem i na zewnątrz wyturlał się niezdarnie jakiś dziwny wybryk natury. Nie
mogło być mowy o pomyłce. To rodzicielka dwóch gacków. Niewydarzona hybryda,
kumulująca w sobie jakąś smutną krzyżówkę nietoperza z buldogiem, z wyraźnie dominującym
genem tego drugiego ssaka:
Ale co widzę? Hola, hola, wolnego! Oto pełznie w moim kierunku kudłata
poczwara, a na jej zaplutej mordce wcale
nie widać skruchy!
Obserwuję w panice, jak jej
groteskowa imitacja ust chłapie coś cicho pod rozdeptanym nosem, by ostatecznie
cisnąć w moim kierunku lakoniczny, acz bardzo precyzyjny komunikat:
- Pierrrdol się, Małpo!
Alleluja!
Bicie dzwonów. Ciemność. Coś, jakby ostrze bagnetu przeszyło moje wnętrzności
na wskroś i wykonało w nich serię efektownych pirouettów. O Niebiosa! - westchnęłam,
a kiedy już doszłam jakoś do siebie ten subtelny, kobiecy bas ponownie
zawarczał, na szczęście już tylko w mojej głowie: „Pierrrdol się, Małpo!” ?? No cóż, na dobrą
sprawę pomysł sam w sobie nie jest taki zły…tylko dlaczego Małpo?!
Wróciwszy do domu na tarczy z lekko zwichniętym poczuciem wartości, myślałam
natrętnie nad tym, ile dioptrii musiał mieć jakiś gacek, żeby tak niefortunnie przelecieć
wredną, burą sukę i jednym strzałem narazić ludzkość na złośliwy chichot losu,
którym stali się Franek i Stasiek:
Chichot, którego echo zapewne długo jeszcze nie zamilknie. Przeciwnie, wieki
całe będzie się odbijało na przyszłych pokoleniach, hamując rozwój kulturalny
następnych generacji.
Wciąż też nie mogłam pogodzić się z faktem, że taki zarośnięty hominid,
jak ich matka, przyrównał mnie do małpy. No na jakiej podstawie, pytam?
Albowiem, jako zwierzak z tendencją do
racjonalizacji zjawisk nawet najgłupszych, po prostu musiałam to sobie jakoś przetłumaczyć.
Gorączkowo, więc zaczęłam szukać logicznego uzasadnienia, motywów którymi mogła
kierować się parkingowa hybryda, obdarzając mnie tak niewybrednym epitetem.
I znalazłam. Powiem więcej, po intensywnych przemyśleniach epitet ten stał
się dla mnie pewnego rodzaju nobilitacją na tle reszty społeczeństwa, nieomal zaszczytnym
orderem, a o burej suce myślę teraz prawie ze wzruszeniem. I nie ma w tym stwierdzeniu
nawet cienia ironii. Wszak, nie od dziś wiadomo, że:
…dawno, dawno temu pewien szalony naukowiec, niejaki
Karol Darwin, wysunął śmiałą tezę, że Człowiek, przedstawiciel szlachetnego
gatunku Homo Sapiens był onegdaj, za przeproszeniem… małpą i mieszkał na
drzewie. Gibał się z wielkim bananem po dżungli, iskał swoją żonę, a brata potrafił
bezpardonowo ugryźć w dupę, gdy ten próbował przyprawić mu rogi.
W pełni rozumiem jednak ludzkie
oburzenie i brak zgody na tak kontrowersyjną teorię. Nie ma nic dziwnego w tym,
iż dla Człowieka wielce wstydliwa jest świadomość, że jego kuzynem mógł być
zawszawiony szympans, dyndający bezmyślnie na lianie, epatując różowym tyłkiem
przy byle okazji:
Aż trudno uwierzyć…
Jeśli jednak przyjąć, że Darwin nie bredził
z przepracowania, to zaiste nasz wujek orangutan, w toku ewolucji „dogibał się”
bardzo wysokiej pozycji, sprawnie skacząc po wszystkich szczeblach, aż na sam
szczyt drabiny społecznej. Co istotne, na przestrzeni wieków udało mu się wykształcić
dostojną postawę pionową:
Twarzoczaszka naszej kuzynki małpy też nabrała klasycznego, bardziej
szlachetnego rysu, a w jej oczach z czasem pojawił się nawet błysk
inteligencji:
Ale doprawdy, przestańmy się już pastwić i
czepiać niuansów! Próżno by jeszcze dzisiaj doszukiwać się jakichkolwiek
atawizmów i wspólnych cech Człowieka z małpą:
Bo to wszystko mało ważne, błahe doprawdy, gdyż
prawdziwą istotę rzeczy stanowi fakt, iż współczesny Człowiek odziedziczył skrupulatnie
wypracowany przez orangutany wzorcowy model zachowań, zwany kulturą społeczną.
Po dziś dzień pozwala on przedstawicielom
gatunku Homo Sapiens funkcjonować w społeczeństwie, kierującym się wyłącznie kodeksem moralnym i
etycznym, generowanym na najwyższych szczeblach potężnego ustroju, jakim jest Państwo.
Bezsporna jest zatem kwestia, iż wzorce stosowane
w życiu codziennym przez anonimowe jednostki, czerpane są z najwyższej półki,
tj. z tych „strategicznych organów” władzy państwowej:
Cóż, najwidoczniej jednak małpy to dla
szalonego Darwina było jeszcze za mało, bo w ferworze dalszych badań beztrosko
wpakował szlachetny gatunek Homo Sapiens do jednego worka z całą watahą pozostałych zwierzaków. I jak tu przyznać mu rację ?
…..????
Doprawdy, jak bogatą trzeba mieć
wyobraźnię, by dostrzec w przeciętnym obywatelu, takim serdecznym Nowaku, zawsze
uczciwym i szczodrym, zwykłą:
…która odejmie sobie od gardła, by
wspomóc bliźniego, podzieli się nie tylko strawą na talerzu, ale i na duchu.
Przecież w imię wypracowanych przez małpy wartości, Człowiek tłamsi już w zarodku
wszelkie świńskie zachowania. Ba, on się nimi brzydzi!
Co więcej, starannie pielęgnuje swój kręgosłup moralny i dba o publiczny
wizerunek. Tylko czasami, ażeby nie ulec wszechogarniającej społecznej
degrengoladzie i utrzymać swą wypracowaną ciężko pionową postawę, z ulgą wesprze
się na usłużnym ramieniu swojego Spin Doktora i dowie się co i jak kwiczeć, by za
świnię go nie wzięli.
Natomiast ja, spoglądając codziennie
w lustro, odhaczając się gorliwie na fb, „lajkując” cokolwiek tylko dlatego, że
1000 innych osób przede mną też to „lajkowało”, przytakując niemo „hejterom”,
nienawidzącym każdego osobnika skłonnego do refleksji, ciut bardziej przedsiębiorczego
i kreatywnego niż inni, zastygła w swej twórczej inercji i ślepa na powszechne
zdziczenie, szczerze nienawidzę tego Darwina za to, że w przeciwieństwie do parkingowej
poczwary, najpewniej wziął mnie za :
…i wpakował do jednego wora ze stadem
:
Karolu, to ja już jednak wolę być
…
A ten kto uważa, że to wszystko
czysty absurd, niechaj pierwszy rzuci we mnie bananem! Z chęcią oddam :)
Bardzo mnie się to spodobało
OdpowiedzUsuńDziękuję. To miło, że nie muszę sięgać do arsenału z bananami :)
Usuń