środa, 9 kwietnia 2014

ŻYWOT MĘŻCZYZNY 30-LETNIEGO



  Kiedy mężczyzna się żeni, błogi spokój spływa na niego niczym ciepły, wiosenny deszcz. Nareszcie otrzymał konkretną tożsamość i odpowiedni status społeczny. Jest mężem. Złota obrączka uczyniła go człowiekiem zacnym. Wszystkie wcześniejsze epitety odchodzą w niepamięć. Nikt nie nazwie go już kawalerem, singlem, wolnym strzelcem, poławiaczem pereł, czy też samotnym białym żaglem. Nie będzie już chadzał samotnie na wesela i pogrzeby. Minęły nieodwracalnie czasy, kiedy szukał szczęścia w nocnych klubach i na portalach randkowych. Minęły czasy, kiedy sam musiał sobie robić herbatę i opróżniać zmywarkę. Rozpoczyna się słodka idylla. Każdego dnia pełnowartościowe posiłki. Ciepłe. Zbilansowane. Dwudaniowe. Odpowiednie dla krzepkiego mężczyzny, pełnego wigoru. W weekendy pachnący placek z jabłkami i kawa o poranku. Zapach świeżego prania dochodzący z tarasu. Storczyki w oknach zawsze w pełnym rozkwicie. I ona, jak Rusałka przemykająca bezszelestnie po domu. Eteryczna i wiotka, niczym bollywoodzka tancerka kręci pirouetty z obrotowym mopem. Z gracją cyrkowej akrobatki myje okna i rozwiesza firany. Jej perlisty śmiech roznosi się po całym domu, gdy Domestosem szoruje zaśniedziały sedes. Serce rośnie i wszystko inne też, gdy każdego ranka wynurza się spośród fal śnieżnobiałej pościeli, po stokroć piękniejsza niż Wenus z Milo. To jego żona. Prawdziwa Bogini. Ta jedyna i na wieki tylko jemu przeznaczona.
   Tak myślał Tadeusz, gdy za żonę pojął Bogumiłę. Dopiero teraz poczuł się pełnowartościowym mężczyzną. W jej oczach odbijało się wszystko co chciał zobaczyć. Przeglądał się w nich, jak w lustrze i z zadowoleniem kontestował uwielbienie, podziw i chwałę oraz niemy zachwyt wobec wszystkich jego wdzięków i atutów. A miał ich Tadeusz niemało. Przede wszystkim był bardzo męski. Może trochę histeryczny w kryzysowych sytuacjach, ale jednak męski. Był też bardzo inteligentny, gospodarny i zaradny. Bezsprzecznie. Inteligencji nikt mu nie mógł odmówić, zaradności tym bardziej. I na swój męski, kwadratowy sposób był też bardzo przystojny. Słusznego wzrostu i wagi, może nieco przyciężkawej postury, ale tylko w zimowym ubraniu, z szerokim czołem myśliciela i falistym podbródkiem skrzypka, budził zaufanie zwłaszcza w damskich kręgach:



     Trafiło się Bogusi niczym ślepej kurze ziarno. A i Tadeuszowi zwykli mówić ludzie, że żeniąc się z Bogumiłą wygrał los na loterii.
     Niewątpliwie Tadeusz czuł się w małżeństwie spełniony. Uwielbiał wspólne spacery z małżonką. Pełne wrażeń wędrówki po galeriach handlowych. Z wielką atencją słuchał jej dywagacji na temat łamania praw człowieka w Bangladeszu. Autentycznie się wzruszał, gdy całymi dniami ubolewała nad losem dzieci w Somalii i zagrożonej wyginięciem amazońskiej marmozety. Cierpliwie oglądał z nią Taniec z Gwiazdami i słuchał Krystyny Prońko. Chichotał pod nosem wyrozumiale, gdy nie potrafiła zrobić tabelki w Excelu. To wszystko w jej wykonaniu było takie ujmujące, że czasami gdy patrzył jak nieporadnie szarpie się z papierem zaciętym w drukarce, łzy wzruszenia cisnęły mu się do oczu. Mawiał wtedy czule:
- Oj Żabciu, co ty byś beze mnie zrobiła? – A ona wybuchała wtedy tym swoim głośnym, rozbrajającym śmiechem i czasami śmiała się tak długo i szczerze, aż ten śmiech przechodził w ochrypły, iście żabi rechot, od którego zaczynała dusić się gwałtownie i spazmatycznie kasłać. Długo po takim ataku nie mogła dojść do siebie:






    I żyli tak sobie szczęśliwie Tadeusz i Bogumiła. Razem na dobre i złe. I pewnie nadal wiedliby sielskie życie we dwoje, gdyby nie ludzka natura wraz ze wszystkimi jej małostkami i słabościami, odgórnie wpisanymi w człowieczy genotyp.
    Albowiem prawidłem starszym niż laska Mojżesza jest fakt, że człowiek nie potrafi cieszyć się otrzymanym podarunkiem tak samo intensywnie przez całe życie. Jakże pięknie byłoby, gdyby rower otrzymany na komunię wywoływał taką samą radość i euforię zarówno w wieku lat 8, jak i 20 lat później. Jakże pięknie byłoby, gdyby ten rower się nie psuł, nie starzał i nie brzydł.
    I takie samo prawidło niespodziewanie, lecz jakże gwałtownie, poczęło tarmosić duszą biednego Tadeusza, niczym podstępna choroba, której pierwsze symptomy zwyczajnie bagatelizował.
    Otóż Tadeusz, zdawał się na początku nie dostrzegać subtelnych zmian zachodzących w ukochanej małżonce. Coraz częstsze marudzenie poczytywał za ten chwalebny PMS, któremu szczęśliwie przypisać można wszystko, każdą nawet najgorszą kobiecą złośliwość i nieuzasadnione zrzędzenie. Biedna Bogumiła. Te hormony ją zabijały. Zaciskał, więc Tadeusz zęby i pokornie z otwartą przyłbicą przyjmował na siebie kolejne wiadro pomyj, którymi raczyła go nieszczęsna, uwięziona w okowach własnej fizjologii, targana emocjami  małżonka.
   Uwadze Tadeusza przez długi czas umykała również stopniowa, lecz systematyczna degradacja Bogusiowej cielesności. Z sobie jednak właściwym poczuciem humoru układał żartobliwe piosenki na cześć kolejnych, przybywających sukcesywnie podbródków małżonki. Dobrodusznie klepał ją w zadek, gdy desperacko, acz bezskutecznie próbowała wcisnąć się w spodnie z liceum i pieszczotliwie nazywał ją Prosiaczkiem, gdy z pasją pożerała bigos z rondelka.
  Ale kiedyś musiał nadejść moment przebudzenia. I nadszedł ów dzień, w którym ciepły wiosenny deszcz zmienił się w lodowaty strumień i spłynął z ciemnej chmury, zwanej prozą życia, wprost za kołnierz Tadeusza. Ten akt przebudzenia przyszedł pewnego zimowego wieczora i był tym boleśniejszy, że nastąpił nagle i bez ostrzeżenia. Oto pogrążony w lekturze mężczyzna zostaje wyrwany raptem z cudownej literackiej fikcji jednym brutalnym zdaniem:
- Weź te nogi!
Tomasz zabiera. Ale powrót do lektury nie jest już możliwy. Nazbyt się rozproszył. Rozgoryczony obserwuje, jak jego małżonka ślamazarnie froteruje mopem podłogę. Naga prawda dociera do niego ze zdwojoną siłą. O mój Boże! O Gwiazdo Betlejemska, gdzie się podziała ta eteryczna i wiotka Rusałka sprzed lat? Przecież to stworzenie potykające się o mopa, to już nie Rusałka, tylko rosła kobyłka na 2 metry szeroka w kłębie. Ale jak to się stało? Kiedy jego bollywoodzka tancerka przemieniła się w wojownika sumo? Co się stało z  jego Heloizą? Jaki modus operandi musiał zadziałać, by tę onegdaj zwinną akrobatkę zmienić w nalaną, cyrkową fokę?:




    Na dodatek małżonka, jakby nieświadoma upływu lat i spustoszenia jakiego w jej ciele dokonała grawitacja w kooperacji z nadwagą, jeszcze próbowała nieudolnych pirouettów z mopem, jeszcze zarzucała obfitymi biodrami tuż przed zastygłą w przerażeniu fizjonomią Tadeusza, jeszcze próbowała śmiać się z tą samą dziecinną swadą i turlać nago w spranej już pościeli… na próżno. Wszystkie te nieudolne zabiegi Bogumiły tylko potęgowały niechęć Tadeusza, który teraz niczym Kolumb zdawał się odkrywać nieznane tereny, których do tej pory zdawał się w małżonce nie dostrzegać. Te oczy niegdyś takie żywe, figlarne i skrzące się zalotnie, mrugały teraz nerwowo, rozstawione szeroko, jak dwa kierunkowskazy na skroniach. Boże, jak mógł tego jej groteskowego rozstawu ślepi wcześniej nie widzieć? I tej wyzierającej z nich pustki? To już łatwiej byłoby wyczytać czułość i empatię z oczu tołpygi, niż z tych Bogusiowych patrzałek. I ten jej niewydarzony uśmiech. Błazeński nawet na ślubnej fotografii:




    Ponadto, Tadeusz czuł się niezręcznie, gdy żona w przypływie spontanicznej, trochę głupkowatej radości, biegła do niego z drugiego końca pokoju i jakby nie zdając sobie sprawy ze swoich gabarytów wskakiwała na niego z ułańską fantazją, rechocząc dziko, gdy powalony na ziemię tonął w nieprzebranych fałdach jej ciała.
    Toteż gdy w domu gasły już światła, puszczał Tadeusz wodze fantazji i widział siebie znowu jako kawalera brylującego w towarzystwie… uwodzicielskiego… roztaczającego czar i nieziemski urok, który sprawiał, że kobietom na jego widok miękły kolana. Widział, jak na pytanie o stan cywilny, rzuca od niechcenia z szelmowskim uśmiechem: „ Ja? Ja jestem wolny…”. I wtedy spoglądał wyzywająco oczami wyobraźni na swoją piękną rozmówczynię, w taki sposób, by wiedziała, że ma zielone światło i mrugając do niej zalotnie zdawał się mówić : „ A zatem czyń Dziewko swoją powinność! ”. A kiedy pląsał już szczęśliwy w objęciach smukłej Afrodyty, biegał z nią po łąkach, pluskał się w falach Bałtyku, robił wianki ze stokrotek i brzdąkał na gitarze… :




…wtedy często budził się z krzykiem, nie mogąc złapać tchu. I brutalna rzeczywistość odzierała go ze złudzeń. Oto leżał zakleszczony, jak ranne zwierzę w pułapce, opasany szczelnie serdelkowatymi racicami Bogusi:





    Dusił się Tadeusz dosłownie i w przenośni. Jednocześnie, stopniowo dojrzewała w nim myśl, by położyć kres tej farsie i ponownie zacząć żyć pełnią życia obok kobiety, przy której poczuje się znowu szczęśliwy. A kiedy to postanowienie już w nim dojrzało i nabrało koloru purpury, wybuchł Tadeusz pewnego dnia, widząc jak Bogusia wrzuca do pralki brudne majtki razem z kuchennymi ściereczkami. Bez ogródek obwieścił jej wtedy,… iż odchodzi. Nie mógł go już zatrzymać, ani jej lament, ani solenna obietnica poprawy, ani żarliwe zapewnienie o dozgonnej miłości, bowiem decyzja w głowie Tadeusza zapadła już dawno.
   Tadek nie musiał długo czekać, by wyśniony scenariusz wcielić w życie. Jego sen bardzo szybko się ziścił, a nowa wybranka o przecudnym imieniu Odeta, w każdej materii biła swoją poprzedniczkę na głowę. Oprócz tego, że nawet tuż po przebudzeniu wyglądała jak milion dolarów, to jeszcze była bystra, jak górski potok. Szybko przejęła w domu pałeczkę i w niedługim czasie nie musiał się już Tadeusz zamartwiać robieniem opłat, oszczędzaniem, lokatami, ani nawet bieżącymi naprawami:




   Ten zgnębiony mężczyzna wreszcie odżył. Czuł się jak młody chłopiec, który morze ma jeszcze po kolana. Ona była jak gejzer, z którego czerpał energię do życia. Jej witalność i wyjątkowa uroda całkowicie wypełniały przestrzeń, z której zachłannie czerpał garściami. Karmiła go solidnie, ale z głową. Bardzo często wypiekała bułeczki, hojnie nadmuchane powietrzem. Rozmawiał z nią o wszystkim i o niczym, nawet o aborygeńskich pisarzach.
   I tak mijały dni, miesiące i lata. Aż pewnego dnia Tadeusz zaczął uważniej przyglądać się swojej Odecie. I znowu to samo prawidło, jak potężny wstrząs sejsmiczny, zachwiało poukładanym życiem Tadeusza. Czy jemu się zdaje, czy na nogach Odety pojawiły się pierwsze żylaki? I broda jakoś jej się tak wyciągnęła do przodu. Kiedyś przecież nie przypominała zgryźliwej czarownicy. I kiedy te kolana takie jej się zrobiły szpotawe? Nie mówiąc o tym, że na jej usta co chwilę wypełza nerwowy grymas, uzewnętrzniając całą jej rozedrganą i neurotyczną naturę:





    Jakby tego był mało, Odeta niczym Nemezis stale wymierza mężowi sprawiedliwość. Postne potrawy są karą, natomiast schabowy oznaką najwyższej łaski. O losie!
    I jak zawsze, gdy rzeczywistość okazywała się rozczarowaniem, szukał Tadeusz wytchnienia w swoich fantazjach. Wtedy to częściej niż zwykle, ze zwiniętą w trąbkę gazetą,  kierował swe kroki ku jedynemu w domu ustronnemu miejscu, które na krótki czas stawało się jego azylem. Jak lunatyk podążał… ku toalecie. Darzył to miejsce niezwykłym sentymentem. To tu oddawał się marzeniom. To tutaj, tylko sam na sam ze sobą, czuł znowu posmak wolności.
   Tego ranka również, zaraz po obfitym śniadaniu, niemal na oślep ruszył w kierunku swego zacisza. Rozsiadł się wygodnie na sedesie, zrelaksowany przyjął właściwą pozycję i zatopił wzrok w gazecie, ale nie zdążył jeszcze rozczytać się w tytułach, gdy nagle zobaczył przed sobą obcego mężczyznę. Podtatusiały jegomość z tłustą grzywą zapożyczoną z tylnej partii głowy na rzecz przedniej, człek o wielce kontrowersyjnej urodzie misia koali:





 …przyglądał się Tadeuszowi w niemym rozdziawieniu, czyniąc bezcennym moment opróżniania jelit. Nie od razu dotarło do biednego Tadzika, że jego nikczemna Nemezis, w swojej złośliwości, zawiesiła lustro vis à vis klozetu. I teraz, niczym Bazyliszek zaskoczony swoim odbiciem, zastygł w bezruchu i z niedowierzaniem odbicie to kontemplował. Czy to naprawdę on? Ten zgnuśniały okularnik w białych skarpetach i rozdeptanych kapciach o fizjonomii zaspanego gryzonia, to ten sam który rzucał na kolana wszystkie łanie na salonach? Gdzie jego falująca grzywa? Gdzie ulotnił się magnetyczny czar jego oczu? Gdzie szelmowski uśmiech? Skąd te obwisłe policzki i wieprzowe podgardle? :



   O zgrozo, kiedy to się porobiło? On, mężczyzna trzydziestoparoletni, w wieku reprodukcyjnym, zdolny jeszcze powołać do życia całe zastępy Tadeuszków ( choć do tej pory, nie wiedzieć dlaczego, myśl o potomku napawała go lękiem):





…teraz sam mógłby uchodzić za własnego ojca. Stanąwszy oko w oko ze wszystkimi swoimi słabościami, tak bardzo ludzki, z bezlitośnie oskalpowanym ego, począł Tadeusz chlipać jak dziecko. Całym jego zwalistym ciałem wstrząsały spazmy histerycznego szlochu, który stopniowo przeradzał się w rozdzierający krzyk. I naraz poczuł ten rosły mężczyzna, że zaczyna się dusić i niczym wyrzucony na brzeg wieloryb rozpaczliwie walczył o ostatni oddech.
- Tadeusz! Tadeusz! – donośny kobiecy głos dochodził do niego jakby z zaświatów. Czyjaś krzepka dłoń klepała go gorliwie po policzku. Powoli otwierał oczy. Jego oddech się uspokajał.
- Bogumiła?! – krzyknął z niedowierzaniem na widok tak dobrze znajomych, wlepionych w niego z oddaniem, dwóch mrugających nerwowo kierunkowskazów. Znowu tkwił zakleszczony między jej masywnymi członkami, ale już się nie miotał. Po raz pierwszy od lat wydała mu się mała i lekka jak koliber.
  Bogumiła! Bogumiła! Więc to tylko zły sen? To tylko zły sen? – pytał z niedowierzaniem Tadeusz.
- Tak Pączku! Wrzeszczałeś całą noc, jak opętany, musiałam cię obudzić. Oj i widzisz Tadziu, co ty byś beze mnie zrobił? – powiedziała Bogusia i zarechotała głośno i chrapliwe, a w przypływie dzikiej radości jęła wierzgać na łóżku, jak młoda klacz:






   Ten śmiech po raz pierwszy nie kojarzył się Tadeuszowi z rżeniem chorej szkapy. Brzmiał raczej dźwięcznie, jakby jakiś wirtuoz przeciągnął smukłym palcem po harfie. I przede wszystkim był swojski. A Tadeusz, choć trochę jeszcze spocony ze strachu, ale póki co szczęśliwy, fiknął podwójnego koziołka i w swojej starej, flanelowej piżamie zatańczył przed małżonką ogniste bolero z przytupem:











*Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu


czwartek, 13 lutego 2014

TAKA HISTORIA




    Jak mówi stare, wyświechtane powiedzenie: „ życie to nie bajka”. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Czasami wystarczy przecież tylko zmienić perspektywę:






… tudzież delikatnie nagiąć ją do swojego punktu „siedzenia” i wszystko staje się lepsze, weselsze, żeby nie powiedzieć, bajecznie proste. Należy tylko trochę pobudzić wyobraźnię i nawet największy absurd może stać się punktem wyjścia dla barwnej opowiastki, która przy odrobinie dobrej woli skłonić może nawet, co niektórych do refleksji. A oto dość banalny przykład, jak łatwo przekuć idiotyczne, a nawet groteskowe wydarzenie w ciekawą bajeczkę z morałem. A może raczej kultową bajkę z przesłaniem dla dorosłych?
    A było to tak: … dawno temu, umówiłam się na służbowe spotkanie z pewnym panem, który od lat z powodzeniem piastował stanowisko Dyrektora ds. Marketingu w dużej, dobrze prosperującej korporacji. Owocem tego spotkania miała być koncepcja kampanii reklamowej, której nadrzędnym celem było ocieplenie wizerunku potężnego konglomeratu, w którym pan Dyrektor był zatrudniony.
   Pan Krzysztof, bo tak miał na imię wspomniany jegomość, prezentował się, jak rasowy pracownik korporacji. Można by rzec, iż skrojony idealnie garnitur urodził się razem ze swoim właścicielem, razem z nim dorastał, dorósł, osiągnął wiek męski, i że towarzyszyć mu będzie, aż do śmierci. Tradycyjny krawat wyparty został przez stylową, czarną muszkę, co było dość symptomatyczne, gdyż pan Krzysztof pracował w dziale marketingu, obracał się w środowisku ludzi kreatywnych, często artystów, mógł więc sobie pozwolić na niewielkie szaleństwo w doborze garderoby. O pewnej wewnętrznej wolności pana dyrektora świadczyła również i jego fryzura, która zamiast grzecznie okalać koronę głowy krótko przystrzyżonym włosiem, jakby na przekór korporacyjnym kodeksom układała się tuż nad czołem w niesforną, nieco dramatyczną grzywkę. Zarówno w stroju pana Krzysztofa, jak i w jego zachowaniu nic nie było przypadkowe. Przeciwnie, każde słowo i  gest były starannie wystudiowane i z gruntu ukierunkowane na wywołanie konkretnego efektu. Rozparty wygodnie w skórzanym fotelu, stanowił ucieleśnienie człowieka sukcesu naszej epoki. Był wręcz jej namacalnym signum temporis. Delektował się każdym wypowiadanym przez siebie zdaniem, bogatym w obcojęzyczne zwroty i tajemnicze skróty. Raz po raz nonszalancko przeczesywał palcami bujną czuprynę, a fakt posiadania tak imponującej, blond strzechy wyraźnie napawał go dumą:







  Był profesjonalistą w każdym calu, rzeczowo opisywał skomplikowaną sieć powiązań pomiędzy poszczególnymi działami firmy. Ewidentnie fascynował go ten korporacyjny labirynt zależności, sukcesywnie rozrastający się w zawiłe struktury, przypominające w efekcie jakieś wielkie, dynastyczne drzewo genealogiczne.
   I niby wszystko było jak trzeba, a jednak niepokoiło mnie trochę, iż pan Krzysztof coraz częściej sięgał do kieszeni swojej aksamitnej marynarki, wyjmował z niej szklaną fiolkę, z niepokojem kontestował zawartość, potrząsał nią, jakby desperacko zaklinając rzeczywistość, po czym coraz bardziej zirytowany chował ją z powrotem do kieszeni. Schemat ten powtarzał się co jakiś czas, aż w pewnym momencie pan Krzysztof, ciągnąc nieprzerwanie swój wywód, dopuścił się rzeczy nieprawdopodobnej, łamiąc swoim zachowaniem wszelkie konwenanse :
- … i dlatego, jak już pani słusznie zauważyła, unikamy polskiej terminologii w komunikacji wewnętrznej między działami – wykładał pan Dyrektor – ze zwrotów grzecznościowych, takich jak: dzień dobry, pozdrawiam, do widzenia, dziękuję, po prostu rezygnujemy i nie zawracamy sobie głowy szukaniem polskich odpowiedników dla angielskich skrótów, typu: FYI, ASAP, TBC, etc.
   Pan Krzysztof ponownie sięgnął nerwowo po pustą fiolkę, spojrzał na nią rozpaczliwie, westchnął spazmatycznie, po czym doprowadzony przez jakiś tajemniczy czynnik do skraju wytrzymałości, podrapał się konwulsyjnie po tylnej części ciała, zrobił przysiad na śmiesznie rozkraczonych nogach i zupełnie nad sobą nie panując, pisnął cienkim głosem:
-  Ależ mnie dzisiaj swędzi dupa!
     Struchlałam. Zapadłam się głęboko w skórzanym fotelu, czując jak krew napływa mi do twarzy, a potem pulsuje niemiłosiernie pod wpływem rosnącego zażenowania:








   Pan Krzysztof, zupełnie niezrażony, pogrążał się dalej:
- Mówiłem matce, żeby majtki prała mi tylko w Cocolino, bo na wszystko inne reaguję pokrzywką! – powiedział z wyrzutem, niczym mały chłopiec, a następnie spojrzał w moim kierunku, i z malującą się w oczach bezmyślnością, począł przekrzywiać głowę na wszystkie strony z tępym zacięciem gołębia oceniającego jakie jest prawdopodobieństwo, że zaraz dostanie coś do żarcia.
  Czułam się naprawdę nieswojo. Nie wiedziałam czy mam dzwonić po pogotowie, czy udawać, że nic się nie stało? Ale oto pan Krzysztof wybawił mnie z kłopotliwej sytuacji, bo raptem podjął ponownie urwany wątek i kontynuował dalej prezentację, jak gdyby wcześniejszy, haniebny incydent nigdy nie miał miejsca:
- W naszej firmie najważniejszy jest oczywiście kapitał ludzki, jego siły przerobowe i wydajność, którą stale zwiększamy, poprzez wszelkiego rodzaju programy motywacyjne, bonusy, premie, karty sportowe, imprezy i wyjazdy integracyjne, a wszystko po to…, a wszystko po to… - w tym momencie pan Krzysztof ponownie zrobił pauzę i sięgnął nerwowo do lewej kieszeni marynarki, wyjął pustą fiolkę i zacisnął na niej dłoń z taką siłą, aż zbielały mu palce. Obserwowałam ze strachem, jak jego twarz zniekształca dziwny grymas, jak na jego usta wypełza sarkastyczny uśmiech i jak gwałtownie wypływa z nich potok słów, niczym błotna lawina, której nie sposób zatrzymać:
- …a wszystko po to, żeby kapitał ludzki ogłupić i wydoić do cna. Dlatego jedni mówią o nich korpodruty, a ja mówię na nich po prostu trutnie pospolite. Spójrz tylko… – nie wiem kiedy przeszliśmy na ty, ale nic mnie już nie mogło zdziwić, nawet to, że pan dyrektor wyglądał teraz jak roztrzepana lalka Chucky:







… na domiar złego zaczął śmiać się diabolicznie, wyświetlając jednocześnie na ścianie swego gabinetu przedziwną prezentację :
- Spójrz… to jest nasza korporacja. Skostniała, beznamiętna struktura, do której desperacko lepią się trutnie:









…i na którą, pracują w serwilistycznym systemie, niczym tysiące małych trybików, łatwo wymiennych akumulatorków, które wyrzuca się bez sentymentu, gdy stają się oporne na ładowanie – mówił pan Dyrektor, kołysząc się ustawicznie w jakimś katatonicznym transie - … a tak właśnie, prezentują się nasze zapracowane trutnie, które odpowiednio „zmotywowane”, są efektywne nawet przez dobrych parę lat:



                                             Iwona – Specjalista ds. Personalnych
 

  Pan Krzysztof, jakby z nadludzkim wysiłkiem przestał się kołysać, spojrzał na mnie i niebezpiecznie mrużąc oczy, wycedził przez zaciśnięte zęby:
-  Ale twój beznamiętny, kauczukowy wzrok mówi mi, że chyba nie ogarniasz. Mam rację? No właśnie. To może wyjaśnię ci to bardziej obrazowo, a najlepiej na konkretnym przykładzie. Kojarzysz Błażeja z działu obsługi klienta? Tego, który dostarczał ci materiały na temat naszej firmy? To jest właśnie kwintesencja trutnia. Klasyk:




                                               Błażej – Specjalista ds. Kluczowych Klientów



… prosty jak przepis na kisiel: sztywny, jak but ortopedyczny, z rosnącym wokół szyi białym kołnierzykiem, ambitny i skrupulatny funkcjonariusz z urzędniczą mentalnością, raz w tygodniu obowiązkowo konsumujący sushi  na mieście, raz w roku jeżdżący na wakacje do Egiptu lub Tunezji, idealny pracownik, przynajmniej chwilowo wiarygodny dla każdego banku, nonszalancko operujący korporacyjną nowomową, który nie rozmawia, lecz „komunikuje się” za pomocą wszechpotężnego Gmaila, fanatyczny orędownik i piewca pustego bełkotu, hojnie okraszonego angielskimi: deadlinami, fakapami, approvalami, know-howami i feedbackami. Zapewne, nawet jak odwiedza rodziców w swojej rodzinnej wsi, to zaszczepia te językowe nowotwory do rodzimej gwary: „To jak ojciec, może sperformujem dzisiaj obornik? ”, albo: „ Ejże Czesiek, bystro, trza Czarnulę wydoić na ASAP i przeskrolować trochę siana, bo już ni ma co żryć ”, a do matki Błażej pewnie woła: „ Matka, chodź no do obory, ojciec chce nas zbriefować, bo maciora zara będzie się prosić! ”. Ale po kilku latach korporacyjnej rutyny truteń zaczyna przejawiać pierwsze oznaki zawodowego wypalenia i przestaje być efektywny – pan Krzysztof ciągnął z pasją swoją tyradę, patrząc apatycznie w jeden punkt,  gdzieś ponad moją głową. I tylko czasami jeszcze, zupełnie sporadycznie, drapał się beztrosko po tylnej części ciała:
 - …dlatego pewnego dnia, szefowa działu komunikuje trutniowi z życzliwym uśmiechem na pucołowatej twarzy, że następuje redukcja  etatów i jego stanowisko zostaje zlikwidowane:




                                           Maja - HR Manager


… A doceniony truteń pełen optymizmu i nadziei na przyszłość, zupełnie nie martwiąc się faktem, że właśnie zaciągnął kolejny kredyt, dziękuje za współpracę i leci szukać innego plastra miodu:






   Pan Dyrektor ponownie wyjął z kieszeni fiolkę, która jakby uparła się pozostać pusta na wieki, rozejrzał się podejrzliwie dookoła i wyszeptał cicho:
- A przede wszystkim zanotuj sobie, że nic nie dzieje się bez wiedzy starych, wiecznie głodnych Miśków. Tak samo zachłannych i nienażartych, jak ćwierć wieku temu. Notujesz? To co tam skrobiesz sobie w tym zeszyciku? Pisz, że na wszystkim łapę trzymają pluszaki, które od dawna rozłażą się w szwach na dupie, ha, ha. Zapisałaś? Pokaż. Dobrze, tylko skreśl ha, ha – pan Krzysztof śmiał się jak opętany, wyświetlając na ścianie kolejny zaskakujący slajd:



                             Zarząd – KP i P Group


- I co? Dobre nie? Mam nadzieję, że masz już jakiś pomysł na ocieplenie ich wizerunku, hi, hi – zachichotał pan dyrektor, po czym nagle znowu popadł w to swoje chorobliwe odrętwienie, nadal jednak ciągnął swój monolog – … zanotuj jeszcze sobie, że dzieci dawno dorosły, a Miśki nadal są te same. A już najgorszy jest szef, stary dureń zupełnie nie widzi, że z przeżarcia brzuch mu rośnie, a rozum maleje:



                                Prezes Zarządu

 
… nie ma z nim już rozmowy, wszelkie zapytania muszę kierować na jego Gmaila. I pomyśleć, że kiedy 25 lat temu ta korporacja była jeszcze obwoźnym straganem, piliśmy razem piwo w pracy. Nie raz po robocie wyglądał, jakby wsadził łeb do ula:








…taka historia - po tych słowach zapadła cisza. Pan Krzysztof już się nie kołysał. Chyba całkowicie się zawiesił. Wybałuszył niemiłosiernie oczy i drążył nimi dziurę, gdzieś na wysokości mojego czoła. Poruszyłam się niespokojnie w swoim fotelu i odruchowo dotknęłam ręką eksplorowanego zdalnie punktu nad oczami. Na szczęście nic się tam nie działo, ale żeby wybić pana Krzysztofa z amoku, zadałam głupie pytanie:
- No, ale panie dyrektorze, właściwie to kim pan jest w całym tym układzie?
- Ja? – pan Krzysztof ocknął się trochę, ale nadal wyglądał, jak pijana zjawa – … ja chyba niestety jeszcze jestem człowiekiem, gdzieś pomiędzy tymi zaburzonymi pluszakami z zarządu:




 



                   



… a wydojonymi trutniami:







 Znowu zaczął wpadać w swój trans i kołysać się miarowo w fotelu.
  Spojrzałam podejrzliwie na pana Dyrektora i na fiolkę, którą nadal desperacko ściskał w dłoni. Nagle doznałam olśnienia.Wszystko wskazywało na to, że dostojny pan Krzysztof to nikt inny, jak mały, chory Krzyś z rozdwojeniem jaźni:












   Dopiero teraz skojarzyłam fakty. Tajemnicą Poliszynela było, że pan Dyrektor od jakiegoś czasu cierpi na zawodowe wypalenie i często zdarzają mu się w pracy ataki paniki. Podobno funkcjonował tylko dzięki silnym psychotropom, chociaż… może to tylko plotki? Skonsternowana patrzyłam na drzemiącego Dyrektora ds. Marketingu, teraz bezlitośnie odartego z całego swojego dostojeństwa i majestatu, tonącego w wielkim, skórzanym fotelu, który zdawał się go pożerać i pomyślałam mocno rozgoryczona: „ O Boże czemuś mnie opuścił? Ładna historia, szkoda że zupełnie nie nadaje się na reklamę. Straciłam tylko cenny czas, a te śmieszne notatki mogę włożyć między bajki, przecież to tylko brednie chorego faceta. Zamiast mnie powinien być tu jakiś wzięty psychoterapeuta, najlepiej z prawdziwym powołaniem, bo zdaje się, że pan Krzysztof to wyjątkowo ciężki przypadek ”. I srogo zawiedziona wyszłam z gabinetu, wykorzystując fakt, że pan Dyrektor utonął w litościwych objęciach Morfeusza.
   Kiedy zadzwonił do mnie nazajutrz po południu, w jego głosie pobrzmiewała wymuszona radość i sztuczny entuzjazm:
- Wie pani, jestem bardzo zadowolony z wczorajszego spotkania. Szef zgodził się na naszą wstępną strategię ocieplenia wizerunku firmy. Zaraz prześlę pani szkic projektu, który wczoraj opracowaliśmy. I dokładnie taki koncept przyjmujemy: jesteśmy nastawieni prokliencko, przyjacielscy, pomocni i otwarci, a nasza korporacja od dzisiaj ma ludzką twarz. A konkretnie to moją twarz, ha, ha. I co pani na to?
- Bardzo się cieszę panie Krzysztofie, chociaż nie do końca wiem, o który projekt właściwie chodzi, przecież wczoraj mieliśmy prawdziwą burzę mózgów i tysiące pomysłów, czyż nie? A tak a propos, lepiej się pan dzisiaj czuje, to znaczy… yyy… chciałam zapytać, czy nic już dzisiaj pana nie swędzi...?
  Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę panowała cisza i już zaczęła mnie ogarniać panika, że wszystko zaprzepaściłam, ale w końcu Pan Krzysztof odchrząknął raźno i wykrzyknął do słuchawki z nienaturalną swobodą:
- Ależ skąd, proszę sobie nie zawracać głowy tym nic nie znaczącym epizodem! Już wszystko jest w porządku – zapewniał mnie jowialnie - naprawdę, proszę rzucić w niepamięć tę moją wczorajszą, drobną niedyspozycję. Mam nadzieję, że dobrze się rozumiemy, ha, ha. A teraz proszę sprawdzić swojego Gmaila i przesłać mi ewentualne poprawki do naszego projektu. Tylko śmiało, dzisiaj jestem w wyśmienitej formie i cały dzień pozostaję pod moim Gmailem, ha, ha – rechotał głupkowato pan Krzysztof, zapewne chcąc tym mocno wymuszonym śmiechem przykryć zmieszanie.
   Jak tylko odłożyłam słuchawkę, niezwłocznie rzuciłam się w stronę komputera. Spam, spam, niedostarczona wiadomość, spam … jest! Z bijącym sercem otworzyłam maila wysłanego przez pana Krzysztofa… i co zobaczyłam? Powoli otwierał się załącznik z takim sobie oto szkicem reklamowej ulotki:




                                Przyjaciele

 

- No… - powiedziałam do siebie – …  toś się facet odnalazł.
   Sporządzając uwagi do projektu i przeglądając notatki ze spotkania, przed oczami jeszcze raz stanęły mi wydojone trutnie oraz wypalony Krzysztof z zaburzoną osobowością. I nie wiedzieć czemu, w tym momencie, przypomniał mi się jakże zabawny cytat z „ Kubusia Puchatka”  :

„ …Jeśli wskutek nadmiernego jedzenia utkniesz w drzwiach frontowych czyjegoś domku, będziesz zmuszony pozwolić swemu gospodarzowi używać twoich tylnych łapek zamiast wieszaka na ręczniki. Cóż, tak to bywa.”.

 I taka historia :-).




* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.