Jak
mówi stare, wyświechtane powiedzenie: „ życie to nie bajka”. Zupełnie się z tym
nie zgadzam. Czasami wystarczy przecież tylko zmienić perspektywę:
… tudzież delikatnie nagiąć ją
do swojego punktu „siedzenia” i wszystko staje się lepsze, weselsze, żeby nie powiedzieć,
bajecznie proste. Należy tylko trochę
pobudzić wyobraźnię i nawet największy absurd może stać się punktem wyjścia dla
barwnej opowiastki, która przy odrobinie dobrej woli skłonić może nawet, co
niektórych do refleksji. A oto dość banalny
przykład, jak łatwo przekuć idiotyczne, a nawet groteskowe wydarzenie w ciekawą
bajeczkę z morałem. A może raczej kultową bajkę z przesłaniem dla dorosłych?
A było to tak: … dawno temu, umówiłam się
na służbowe spotkanie z pewnym panem, który od lat z powodzeniem piastował
stanowisko Dyrektora ds. Marketingu w dużej, dobrze prosperującej korporacji. Owocem tego spotkania miała być koncepcja
kampanii reklamowej, której nadrzędnym celem było ocieplenie wizerunku potężnego konglomeratu, w którym pan
Dyrektor był zatrudniony.
Pan Krzysztof, bo tak miał na imię wspomniany
jegomość, prezentował się, jak rasowy pracownik korporacji. Można by rzec, iż skrojony
idealnie garnitur urodził się razem ze swoim właścicielem, razem z nim
dorastał, dorósł, osiągnął wiek męski, i że towarzyszyć mu będzie, aż do
śmierci. Tradycyjny krawat wyparty został przez stylową, czarną muszkę, co było
dość symptomatyczne, gdyż pan Krzysztof pracował w dziale marketingu, obracał
się w środowisku ludzi kreatywnych, często artystów, mógł więc sobie pozwolić
na niewielkie szaleństwo w doborze garderoby. O pewnej wewnętrznej wolności
pana dyrektora świadczyła również i jego fryzura, która zamiast grzecznie
okalać koronę głowy krótko przystrzyżonym włosiem, jakby na przekór korporacyjnym
kodeksom układała się tuż nad czołem w niesforną, nieco dramatyczną grzywkę. Zarówno w stroju pana Krzysztofa, jak i w jego zachowaniu nic nie było
przypadkowe. Przeciwnie, każde słowo i
gest były starannie wystudiowane i z gruntu ukierunkowane na wywołanie
konkretnego efektu. Rozparty wygodnie w skórzanym fotelu, stanowił
ucieleśnienie człowieka sukcesu naszej epoki. Był wręcz jej namacalnym signum temporis. Delektował się każdym
wypowiadanym przez siebie zdaniem, bogatym w obcojęzyczne zwroty i tajemnicze
skróty. Raz po raz nonszalancko przeczesywał palcami bujną czuprynę, a fakt posiadania
tak imponującej, blond strzechy wyraźnie napawał go dumą:
Był profesjonalistą w każdym calu, rzeczowo opisywał
skomplikowaną sieć powiązań pomiędzy poszczególnymi działami firmy. Ewidentnie
fascynował go ten korporacyjny labirynt zależności, sukcesywnie rozrastający się
w zawiłe struktury, przypominające w efekcie jakieś wielkie, dynastyczne drzewo
genealogiczne.
I niby wszystko było jak trzeba, a jednak
niepokoiło mnie trochę, iż pan Krzysztof coraz częściej sięgał do kieszeni swojej
aksamitnej marynarki, wyjmował z niej szklaną fiolkę, z niepokojem kontestował
zawartość, potrząsał nią, jakby desperacko zaklinając rzeczywistość, po czym
coraz bardziej zirytowany chował ją z powrotem do kieszeni. Schemat ten
powtarzał się co jakiś czas, aż w pewnym momencie pan Krzysztof, ciągnąc
nieprzerwanie swój wywód, dopuścił się rzeczy nieprawdopodobnej, łamiąc swoim
zachowaniem wszelkie konwenanse :
- … i dlatego, jak już pani
słusznie zauważyła, unikamy polskiej terminologii w komunikacji wewnętrznej
między działami – wykładał pan Dyrektor
– ze zwrotów grzecznościowych, takich
jak: dzień dobry, pozdrawiam, do widzenia, dziękuję, po prostu rezygnujemy i
nie zawracamy sobie głowy szukaniem polskich odpowiedników dla angielskich
skrótów, typu: FYI, ASAP, TBC, etc.
Pan Krzysztof ponownie sięgnął nerwowo po
pustą fiolkę, spojrzał na nią rozpaczliwie, westchnął spazmatycznie, po czym
doprowadzony przez jakiś tajemniczy czynnik do skraju wytrzymałości, podrapał
się konwulsyjnie po tylnej części ciała, zrobił przysiad na śmiesznie
rozkraczonych nogach i zupełnie nad sobą nie panując, pisnął cienkim głosem:
- Ależ mnie dzisiaj swędzi dupa!
Struchlałam.
Zapadłam się głęboko w skórzanym fotelu, czując jak krew napływa mi do twarzy,
a potem pulsuje niemiłosiernie pod wpływem rosnącego zażenowania:
Pan Krzysztof, zupełnie niezrażony, pogrążał
się dalej:
- Mówiłem matce, żeby majtki
prała mi tylko w Cocolino, bo na wszystko inne reaguję pokrzywką! – powiedział z
wyrzutem, niczym mały chłopiec, a następnie spojrzał w moim kierunku, i z
malującą się w oczach bezmyślnością, począł przekrzywiać głowę na wszystkie
strony z tępym zacięciem gołębia oceniającego jakie jest prawdopodobieństwo, że
zaraz dostanie coś do żarcia.
Czułam się naprawdę nieswojo. Nie wiedziałam
czy mam dzwonić po pogotowie, czy udawać, że nic się nie stało? Ale oto pan
Krzysztof wybawił mnie z kłopotliwej sytuacji, bo raptem podjął ponownie urwany
wątek i kontynuował dalej prezentację, jak gdyby wcześniejszy, haniebny
incydent nigdy nie miał miejsca:
- W naszej firmie najważniejszy
jest oczywiście kapitał ludzki, jego siły przerobowe i wydajność, którą stale
zwiększamy, poprzez wszelkiego rodzaju programy motywacyjne, bonusy, premie, karty
sportowe, imprezy i wyjazdy integracyjne, a wszystko po to…, a wszystko po to… -
w tym momencie pan Krzysztof ponownie zrobił pauzę i sięgnął nerwowo do lewej
kieszeni marynarki, wyjął pustą fiolkę i zacisnął na niej dłoń z taką siłą, aż zbielały
mu palce. Obserwowałam ze strachem, jak jego twarz zniekształca dziwny grymas,
jak na jego usta wypełza sarkastyczny uśmiech i jak gwałtownie wypływa z nich
potok słów, niczym błotna lawina, której nie sposób zatrzymać:
- …a wszystko po to, żeby
kapitał ludzki ogłupić i wydoić do cna. Dlatego jedni mówią o nich korpodruty,
a ja mówię na nich po prostu trutnie pospolite. Spójrz tylko… – nie wiem kiedy
przeszliśmy na ty, ale nic mnie już nie mogło zdziwić, nawet to, że pan
dyrektor wyglądał teraz jak roztrzepana lalka Chucky:
… na domiar złego zaczął śmiać
się diabolicznie, wyświetlając jednocześnie na ścianie swego gabinetu przedziwną
prezentację :
- Spójrz… to jest nasza
korporacja. Skostniała, beznamiętna struktura, do której desperacko lepią się trutnie:
…i na którą, pracują w serwilistycznym
systemie, niczym tysiące małych trybików, łatwo wymiennych akumulatorków, które
wyrzuca się bez sentymentu, gdy stają się oporne na ładowanie – mówił pan
Dyrektor, kołysząc się ustawicznie w jakimś katatonicznym transie - … a tak
właśnie, prezentują się nasze zapracowane trutnie, które odpowiednio
„zmotywowane”, są efektywne nawet przez dobrych parę lat:
Iwona –
Specjalista ds. Personalnych
Pan Krzysztof, jakby z nadludzkim wysiłkiem
przestał się kołysać, spojrzał na mnie i niebezpiecznie mrużąc oczy, wycedził przez
zaciśnięte zęby:
- Ale twój beznamiętny, kauczukowy wzrok mówi
mi, że chyba nie ogarniasz. Mam rację? No właśnie. To może wyjaśnię ci to
bardziej obrazowo, a najlepiej na konkretnym przykładzie. Kojarzysz Błażeja z
działu obsługi klienta? Tego, który dostarczał ci materiały na temat naszej
firmy? To jest właśnie kwintesencja trutnia. Klasyk:
Błażej
– Specjalista ds. Kluczowych Klientów
… prosty jak przepis na kisiel:
sztywny, jak but ortopedyczny, z rosnącym wokół szyi białym kołnierzykiem,
ambitny i skrupulatny funkcjonariusz z urzędniczą mentalnością, raz w tygodniu
obowiązkowo konsumujący sushi na
mieście, raz w roku jeżdżący na wakacje do Egiptu lub Tunezji, idealny
pracownik, przynajmniej chwilowo wiarygodny dla każdego banku, nonszalancko
operujący korporacyjną nowomową, który nie rozmawia, lecz „komunikuje się” za
pomocą wszechpotężnego Gmaila, fanatyczny
orędownik i piewca pustego bełkotu, hojnie okraszonego angielskimi: deadlinami,
fakapami, approvalami, know-howami i feedbackami. Zapewne, nawet jak odwiedza
rodziców w swojej rodzinnej wsi, to zaszczepia te językowe nowotwory do
rodzimej gwary: „To jak ojciec, może sperformujem dzisiaj obornik? ”, albo: „
Ejże Czesiek, bystro, trza Czarnulę wydoić na ASAP i przeskrolować trochę siana, bo już ni ma co żryć ”, a do
matki Błażej pewnie woła: „ Matka, chodź no do obory, ojciec chce nas
zbriefować, bo maciora zara będzie się prosić! ”. Ale po kilku latach
korporacyjnej rutyny truteń zaczyna przejawiać pierwsze oznaki zawodowego
wypalenia i przestaje być efektywny – pan Krzysztof ciągnął z pasją swoją
tyradę, patrząc apatycznie w jeden punkt,
gdzieś ponad moją głową. I tylko czasami jeszcze, zupełnie sporadycznie,
drapał się beztrosko po tylnej części ciała:
- …dlatego pewnego dnia, szefowa działu
komunikuje trutniowi z życzliwym uśmiechem na pucołowatej twarzy, że następuje
redukcja etatów i jego stanowisko
zostaje zlikwidowane:
Maja - HR Manager
… A doceniony truteń pełen
optymizmu i nadziei na przyszłość, zupełnie nie martwiąc się faktem, że właśnie zaciągnął kolejny kredyt, dziękuje za współpracę i leci szukać innego
plastra miodu:
Pan Dyrektor ponownie wyjął z
kieszeni fiolkę, która jakby uparła się pozostać pusta na wieki, rozejrzał się
podejrzliwie dookoła i wyszeptał cicho:
- A przede wszystkim zanotuj
sobie, że nic nie dzieje się bez wiedzy starych, wiecznie głodnych Miśków. Tak
samo zachłannych i nienażartych, jak ćwierć wieku temu. Notujesz? To co tam
skrobiesz sobie w tym zeszyciku? Pisz, że na wszystkim łapę trzymają pluszaki,
które od dawna rozłażą się w szwach na dupie, ha, ha. Zapisałaś? Pokaż. Dobrze,
tylko skreśl ha, ha – pan Krzysztof śmiał się jak opętany, wyświetlając na
ścianie kolejny zaskakujący slajd:
Zarząd
– KP i P Group
- I co? Dobre nie? Mam
nadzieję, że masz już jakiś pomysł na ocieplenie ich wizerunku, hi, hi – zachichotał
pan dyrektor, po czym nagle znowu popadł w to swoje chorobliwe odrętwienie,
nadal jednak ciągnął swój monolog – … zanotuj jeszcze sobie, że dzieci dawno
dorosły, a Miśki nadal są te same. A już najgorszy jest szef, stary dureń zupełnie
nie widzi, że z przeżarcia brzuch mu rośnie, a rozum maleje:
Prezes Zarządu
… nie ma z nim już rozmowy,
wszelkie zapytania muszę kierować na jego Gmaila. I pomyśleć, że kiedy 25 lat
temu ta korporacja była jeszcze obwoźnym straganem, piliśmy razem piwo w pracy.
Nie raz po robocie wyglądał, jakby wsadził łeb do ula:
…taka historia - po tych
słowach zapadła cisza. Pan Krzysztof już się nie kołysał. Chyba całkowicie się
zawiesił. Wybałuszył niemiłosiernie oczy i drążył nimi dziurę, gdzieś na
wysokości mojego czoła. Poruszyłam się niespokojnie w swoim fotelu i odruchowo
dotknęłam ręką eksplorowanego zdalnie punktu nad oczami. Na szczęście nic się
tam nie działo, ale żeby wybić pana Krzysztofa z amoku, zadałam głupie pytanie:
- No, ale panie dyrektorze,
właściwie to kim pan jest w całym tym układzie?
- Ja? – pan Krzysztof ocknął
się trochę, ale nadal wyglądał, jak pijana zjawa – … ja chyba niestety jeszcze
jestem człowiekiem, gdzieś pomiędzy tymi zaburzonymi pluszakami z zarządu:
… a wydojonymi trutniami:
Znowu zaczął wpadać w swój
trans i kołysać się miarowo w fotelu.
Spojrzałam podejrzliwie na pana Dyrektora i
na fiolkę, którą nadal desperacko ściskał w dłoni. Nagle doznałam olśnienia.Wszystko wskazywało
na to, że dostojny pan Krzysztof to nikt inny, jak mały, chory Krzyś z
rozdwojeniem jaźni:
Dopiero teraz skojarzyłam fakty. Tajemnicą
Poliszynela było, że pan Dyrektor od jakiegoś czasu cierpi na zawodowe
wypalenie i często zdarzają mu się w pracy ataki paniki. Podobno funkcjonował tylko dzięki silnym psychotropom, chociaż… może to tylko plotki? Skonsternowana patrzyłam na drzemiącego Dyrektora
ds. Marketingu, teraz bezlitośnie odartego z całego swojego dostojeństwa i majestatu,
tonącego w wielkim, skórzanym fotelu, który zdawał się go pożerać i pomyślałam
mocno rozgoryczona: „ O Boże czemuś mnie opuścił? Ładna historia, szkoda że
zupełnie nie nadaje się na reklamę. Straciłam tylko cenny czas, a te śmieszne
notatki mogę włożyć między bajki, przecież to tylko brednie chorego faceta. Zamiast
mnie powinien być tu jakiś wzięty psychoterapeuta, najlepiej z prawdziwym
powołaniem, bo zdaje się, że pan Krzysztof to wyjątkowo ciężki przypadek ”. I srogo
zawiedziona wyszłam z gabinetu, wykorzystując fakt, że pan Dyrektor utonął w litościwych
objęciach Morfeusza.
Kiedy zadzwonił do mnie nazajutrz po
południu, w jego głosie pobrzmiewała wymuszona radość i sztuczny entuzjazm:
- Wie pani, jestem bardzo
zadowolony z wczorajszego spotkania. Szef zgodził się na naszą wstępną strategię
ocieplenia wizerunku firmy. Zaraz prześlę pani szkic projektu, który wczoraj
opracowaliśmy. I dokładnie taki koncept przyjmujemy: jesteśmy nastawieni
prokliencko, przyjacielscy, pomocni i otwarci, a nasza korporacja od dzisiaj ma
ludzką twarz. A konkretnie to moją twarz, ha, ha. I co pani na to?
- Bardzo się cieszę panie
Krzysztofie, chociaż nie do końca wiem, o który projekt właściwie chodzi,
przecież wczoraj mieliśmy prawdziwą burzę mózgów i tysiące pomysłów, czyż nie?
A tak a propos, lepiej się pan
dzisiaj czuje, to znaczy… yyy… chciałam zapytać, czy nic już dzisiaj pana nie
swędzi...?
Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę
panowała cisza i już zaczęła mnie ogarniać panika, że wszystko zaprzepaściłam, ale
w końcu Pan Krzysztof odchrząknął raźno i wykrzyknął do słuchawki z nienaturalną
swobodą:
- Ależ skąd, proszę sobie nie
zawracać głowy tym nic nie znaczącym epizodem! Już wszystko jest w porządku –
zapewniał mnie jowialnie - naprawdę, proszę rzucić w niepamięć tę moją wczorajszą,
drobną niedyspozycję. Mam nadzieję, że dobrze się rozumiemy, ha, ha. A teraz proszę
sprawdzić swojego Gmaila i przesłać mi ewentualne poprawki do naszego projektu.
Tylko śmiało, dzisiaj jestem w wyśmienitej formie i cały dzień pozostaję pod moim
Gmailem, ha, ha – rechotał głupkowato pan Krzysztof, zapewne chcąc tym mocno
wymuszonym śmiechem przykryć zmieszanie.
Jak tylko odłożyłam słuchawkę, niezwłocznie rzuciłam
się w stronę komputera. Spam, spam, niedostarczona wiadomość, spam … jest! Z
bijącym sercem otworzyłam maila wysłanego przez pana Krzysztofa… i co
zobaczyłam? Powoli otwierał się załącznik z takim sobie oto szkicem reklamowej
ulotki:
Przyjaciele
- No… - powiedziałam do siebie
– … toś się facet odnalazł.
Sporządzając uwagi do projektu i
przeglądając notatki ze spotkania, przed oczami jeszcze raz stanęły mi wydojone
trutnie oraz wypalony Krzysztof z zaburzoną osobowością. I nie wiedzieć czemu, w
tym momencie, przypomniał mi się jakże zabawny cytat z „ Kubusia Puchatka” :
„ …Jeśli wskutek nadmiernego
jedzenia utkniesz w drzwiach frontowych czyjegoś domku, będziesz zmuszony
pozwolić swemu gospodarzowi używać twoich tylnych łapek zamiast wieszaka na
ręczniki. Cóż, tak to bywa.”.
I taka historia :-).
* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.
* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz