czwartek, 13 lutego 2014

TAKA HISTORIA




    Jak mówi stare, wyświechtane powiedzenie: „ życie to nie bajka”. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Czasami wystarczy przecież tylko zmienić perspektywę:






… tudzież delikatnie nagiąć ją do swojego punktu „siedzenia” i wszystko staje się lepsze, weselsze, żeby nie powiedzieć, bajecznie proste. Należy tylko trochę pobudzić wyobraźnię i nawet największy absurd może stać się punktem wyjścia dla barwnej opowiastki, która przy odrobinie dobrej woli skłonić może nawet, co niektórych do refleksji. A oto dość banalny przykład, jak łatwo przekuć idiotyczne, a nawet groteskowe wydarzenie w ciekawą bajeczkę z morałem. A może raczej kultową bajkę z przesłaniem dla dorosłych?
    A było to tak: … dawno temu, umówiłam się na służbowe spotkanie z pewnym panem, który od lat z powodzeniem piastował stanowisko Dyrektora ds. Marketingu w dużej, dobrze prosperującej korporacji. Owocem tego spotkania miała być koncepcja kampanii reklamowej, której nadrzędnym celem było ocieplenie wizerunku potężnego konglomeratu, w którym pan Dyrektor był zatrudniony.
   Pan Krzysztof, bo tak miał na imię wspomniany jegomość, prezentował się, jak rasowy pracownik korporacji. Można by rzec, iż skrojony idealnie garnitur urodził się razem ze swoim właścicielem, razem z nim dorastał, dorósł, osiągnął wiek męski, i że towarzyszyć mu będzie, aż do śmierci. Tradycyjny krawat wyparty został przez stylową, czarną muszkę, co było dość symptomatyczne, gdyż pan Krzysztof pracował w dziale marketingu, obracał się w środowisku ludzi kreatywnych, często artystów, mógł więc sobie pozwolić na niewielkie szaleństwo w doborze garderoby. O pewnej wewnętrznej wolności pana dyrektora świadczyła również i jego fryzura, która zamiast grzecznie okalać koronę głowy krótko przystrzyżonym włosiem, jakby na przekór korporacyjnym kodeksom układała się tuż nad czołem w niesforną, nieco dramatyczną grzywkę. Zarówno w stroju pana Krzysztofa, jak i w jego zachowaniu nic nie było przypadkowe. Przeciwnie, każde słowo i  gest były starannie wystudiowane i z gruntu ukierunkowane na wywołanie konkretnego efektu. Rozparty wygodnie w skórzanym fotelu, stanowił ucieleśnienie człowieka sukcesu naszej epoki. Był wręcz jej namacalnym signum temporis. Delektował się każdym wypowiadanym przez siebie zdaniem, bogatym w obcojęzyczne zwroty i tajemnicze skróty. Raz po raz nonszalancko przeczesywał palcami bujną czuprynę, a fakt posiadania tak imponującej, blond strzechy wyraźnie napawał go dumą:







  Był profesjonalistą w każdym calu, rzeczowo opisywał skomplikowaną sieć powiązań pomiędzy poszczególnymi działami firmy. Ewidentnie fascynował go ten korporacyjny labirynt zależności, sukcesywnie rozrastający się w zawiłe struktury, przypominające w efekcie jakieś wielkie, dynastyczne drzewo genealogiczne.
   I niby wszystko było jak trzeba, a jednak niepokoiło mnie trochę, iż pan Krzysztof coraz częściej sięgał do kieszeni swojej aksamitnej marynarki, wyjmował z niej szklaną fiolkę, z niepokojem kontestował zawartość, potrząsał nią, jakby desperacko zaklinając rzeczywistość, po czym coraz bardziej zirytowany chował ją z powrotem do kieszeni. Schemat ten powtarzał się co jakiś czas, aż w pewnym momencie pan Krzysztof, ciągnąc nieprzerwanie swój wywód, dopuścił się rzeczy nieprawdopodobnej, łamiąc swoim zachowaniem wszelkie konwenanse :
- … i dlatego, jak już pani słusznie zauważyła, unikamy polskiej terminologii w komunikacji wewnętrznej między działami – wykładał pan Dyrektor – ze zwrotów grzecznościowych, takich jak: dzień dobry, pozdrawiam, do widzenia, dziękuję, po prostu rezygnujemy i nie zawracamy sobie głowy szukaniem polskich odpowiedników dla angielskich skrótów, typu: FYI, ASAP, TBC, etc.
   Pan Krzysztof ponownie sięgnął nerwowo po pustą fiolkę, spojrzał na nią rozpaczliwie, westchnął spazmatycznie, po czym doprowadzony przez jakiś tajemniczy czynnik do skraju wytrzymałości, podrapał się konwulsyjnie po tylnej części ciała, zrobił przysiad na śmiesznie rozkraczonych nogach i zupełnie nad sobą nie panując, pisnął cienkim głosem:
-  Ależ mnie dzisiaj swędzi dupa!
     Struchlałam. Zapadłam się głęboko w skórzanym fotelu, czując jak krew napływa mi do twarzy, a potem pulsuje niemiłosiernie pod wpływem rosnącego zażenowania:








   Pan Krzysztof, zupełnie niezrażony, pogrążał się dalej:
- Mówiłem matce, żeby majtki prała mi tylko w Cocolino, bo na wszystko inne reaguję pokrzywką! – powiedział z wyrzutem, niczym mały chłopiec, a następnie spojrzał w moim kierunku, i z malującą się w oczach bezmyślnością, począł przekrzywiać głowę na wszystkie strony z tępym zacięciem gołębia oceniającego jakie jest prawdopodobieństwo, że zaraz dostanie coś do żarcia.
  Czułam się naprawdę nieswojo. Nie wiedziałam czy mam dzwonić po pogotowie, czy udawać, że nic się nie stało? Ale oto pan Krzysztof wybawił mnie z kłopotliwej sytuacji, bo raptem podjął ponownie urwany wątek i kontynuował dalej prezentację, jak gdyby wcześniejszy, haniebny incydent nigdy nie miał miejsca:
- W naszej firmie najważniejszy jest oczywiście kapitał ludzki, jego siły przerobowe i wydajność, którą stale zwiększamy, poprzez wszelkiego rodzaju programy motywacyjne, bonusy, premie, karty sportowe, imprezy i wyjazdy integracyjne, a wszystko po to…, a wszystko po to… - w tym momencie pan Krzysztof ponownie zrobił pauzę i sięgnął nerwowo do lewej kieszeni marynarki, wyjął pustą fiolkę i zacisnął na niej dłoń z taką siłą, aż zbielały mu palce. Obserwowałam ze strachem, jak jego twarz zniekształca dziwny grymas, jak na jego usta wypełza sarkastyczny uśmiech i jak gwałtownie wypływa z nich potok słów, niczym błotna lawina, której nie sposób zatrzymać:
- …a wszystko po to, żeby kapitał ludzki ogłupić i wydoić do cna. Dlatego jedni mówią o nich korpodruty, a ja mówię na nich po prostu trutnie pospolite. Spójrz tylko… – nie wiem kiedy przeszliśmy na ty, ale nic mnie już nie mogło zdziwić, nawet to, że pan dyrektor wyglądał teraz jak roztrzepana lalka Chucky:







… na domiar złego zaczął śmiać się diabolicznie, wyświetlając jednocześnie na ścianie swego gabinetu przedziwną prezentację :
- Spójrz… to jest nasza korporacja. Skostniała, beznamiętna struktura, do której desperacko lepią się trutnie:









…i na którą, pracują w serwilistycznym systemie, niczym tysiące małych trybików, łatwo wymiennych akumulatorków, które wyrzuca się bez sentymentu, gdy stają się oporne na ładowanie – mówił pan Dyrektor, kołysząc się ustawicznie w jakimś katatonicznym transie - … a tak właśnie, prezentują się nasze zapracowane trutnie, które odpowiednio „zmotywowane”, są efektywne nawet przez dobrych parę lat:



                                             Iwona – Specjalista ds. Personalnych
 

  Pan Krzysztof, jakby z nadludzkim wysiłkiem przestał się kołysać, spojrzał na mnie i niebezpiecznie mrużąc oczy, wycedził przez zaciśnięte zęby:
-  Ale twój beznamiętny, kauczukowy wzrok mówi mi, że chyba nie ogarniasz. Mam rację? No właśnie. To może wyjaśnię ci to bardziej obrazowo, a najlepiej na konkretnym przykładzie. Kojarzysz Błażeja z działu obsługi klienta? Tego, który dostarczał ci materiały na temat naszej firmy? To jest właśnie kwintesencja trutnia. Klasyk:




                                               Błażej – Specjalista ds. Kluczowych Klientów



… prosty jak przepis na kisiel: sztywny, jak but ortopedyczny, z rosnącym wokół szyi białym kołnierzykiem, ambitny i skrupulatny funkcjonariusz z urzędniczą mentalnością, raz w tygodniu obowiązkowo konsumujący sushi  na mieście, raz w roku jeżdżący na wakacje do Egiptu lub Tunezji, idealny pracownik, przynajmniej chwilowo wiarygodny dla każdego banku, nonszalancko operujący korporacyjną nowomową, który nie rozmawia, lecz „komunikuje się” za pomocą wszechpotężnego Gmaila, fanatyczny orędownik i piewca pustego bełkotu, hojnie okraszonego angielskimi: deadlinami, fakapami, approvalami, know-howami i feedbackami. Zapewne, nawet jak odwiedza rodziców w swojej rodzinnej wsi, to zaszczepia te językowe nowotwory do rodzimej gwary: „To jak ojciec, może sperformujem dzisiaj obornik? ”, albo: „ Ejże Czesiek, bystro, trza Czarnulę wydoić na ASAP i przeskrolować trochę siana, bo już ni ma co żryć ”, a do matki Błażej pewnie woła: „ Matka, chodź no do obory, ojciec chce nas zbriefować, bo maciora zara będzie się prosić! ”. Ale po kilku latach korporacyjnej rutyny truteń zaczyna przejawiać pierwsze oznaki zawodowego wypalenia i przestaje być efektywny – pan Krzysztof ciągnął z pasją swoją tyradę, patrząc apatycznie w jeden punkt,  gdzieś ponad moją głową. I tylko czasami jeszcze, zupełnie sporadycznie, drapał się beztrosko po tylnej części ciała:
 - …dlatego pewnego dnia, szefowa działu komunikuje trutniowi z życzliwym uśmiechem na pucołowatej twarzy, że następuje redukcja  etatów i jego stanowisko zostaje zlikwidowane:




                                           Maja - HR Manager


… A doceniony truteń pełen optymizmu i nadziei na przyszłość, zupełnie nie martwiąc się faktem, że właśnie zaciągnął kolejny kredyt, dziękuje za współpracę i leci szukać innego plastra miodu:






   Pan Dyrektor ponownie wyjął z kieszeni fiolkę, która jakby uparła się pozostać pusta na wieki, rozejrzał się podejrzliwie dookoła i wyszeptał cicho:
- A przede wszystkim zanotuj sobie, że nic nie dzieje się bez wiedzy starych, wiecznie głodnych Miśków. Tak samo zachłannych i nienażartych, jak ćwierć wieku temu. Notujesz? To co tam skrobiesz sobie w tym zeszyciku? Pisz, że na wszystkim łapę trzymają pluszaki, które od dawna rozłażą się w szwach na dupie, ha, ha. Zapisałaś? Pokaż. Dobrze, tylko skreśl ha, ha – pan Krzysztof śmiał się jak opętany, wyświetlając na ścianie kolejny zaskakujący slajd:



                             Zarząd – KP i P Group


- I co? Dobre nie? Mam nadzieję, że masz już jakiś pomysł na ocieplenie ich wizerunku, hi, hi – zachichotał pan dyrektor, po czym nagle znowu popadł w to swoje chorobliwe odrętwienie, nadal jednak ciągnął swój monolog – … zanotuj jeszcze sobie, że dzieci dawno dorosły, a Miśki nadal są te same. A już najgorszy jest szef, stary dureń zupełnie nie widzi, że z przeżarcia brzuch mu rośnie, a rozum maleje:



                                Prezes Zarządu

 
… nie ma z nim już rozmowy, wszelkie zapytania muszę kierować na jego Gmaila. I pomyśleć, że kiedy 25 lat temu ta korporacja była jeszcze obwoźnym straganem, piliśmy razem piwo w pracy. Nie raz po robocie wyglądał, jakby wsadził łeb do ula:








…taka historia - po tych słowach zapadła cisza. Pan Krzysztof już się nie kołysał. Chyba całkowicie się zawiesił. Wybałuszył niemiłosiernie oczy i drążył nimi dziurę, gdzieś na wysokości mojego czoła. Poruszyłam się niespokojnie w swoim fotelu i odruchowo dotknęłam ręką eksplorowanego zdalnie punktu nad oczami. Na szczęście nic się tam nie działo, ale żeby wybić pana Krzysztofa z amoku, zadałam głupie pytanie:
- No, ale panie dyrektorze, właściwie to kim pan jest w całym tym układzie?
- Ja? – pan Krzysztof ocknął się trochę, ale nadal wyglądał, jak pijana zjawa – … ja chyba niestety jeszcze jestem człowiekiem, gdzieś pomiędzy tymi zaburzonymi pluszakami z zarządu:




 



                   



… a wydojonymi trutniami:







 Znowu zaczął wpadać w swój trans i kołysać się miarowo w fotelu.
  Spojrzałam podejrzliwie na pana Dyrektora i na fiolkę, którą nadal desperacko ściskał w dłoni. Nagle doznałam olśnienia.Wszystko wskazywało na to, że dostojny pan Krzysztof to nikt inny, jak mały, chory Krzyś z rozdwojeniem jaźni:












   Dopiero teraz skojarzyłam fakty. Tajemnicą Poliszynela było, że pan Dyrektor od jakiegoś czasu cierpi na zawodowe wypalenie i często zdarzają mu się w pracy ataki paniki. Podobno funkcjonował tylko dzięki silnym psychotropom, chociaż… może to tylko plotki? Skonsternowana patrzyłam na drzemiącego Dyrektora ds. Marketingu, teraz bezlitośnie odartego z całego swojego dostojeństwa i majestatu, tonącego w wielkim, skórzanym fotelu, który zdawał się go pożerać i pomyślałam mocno rozgoryczona: „ O Boże czemuś mnie opuścił? Ładna historia, szkoda że zupełnie nie nadaje się na reklamę. Straciłam tylko cenny czas, a te śmieszne notatki mogę włożyć między bajki, przecież to tylko brednie chorego faceta. Zamiast mnie powinien być tu jakiś wzięty psychoterapeuta, najlepiej z prawdziwym powołaniem, bo zdaje się, że pan Krzysztof to wyjątkowo ciężki przypadek ”. I srogo zawiedziona wyszłam z gabinetu, wykorzystując fakt, że pan Dyrektor utonął w litościwych objęciach Morfeusza.
   Kiedy zadzwonił do mnie nazajutrz po południu, w jego głosie pobrzmiewała wymuszona radość i sztuczny entuzjazm:
- Wie pani, jestem bardzo zadowolony z wczorajszego spotkania. Szef zgodził się na naszą wstępną strategię ocieplenia wizerunku firmy. Zaraz prześlę pani szkic projektu, który wczoraj opracowaliśmy. I dokładnie taki koncept przyjmujemy: jesteśmy nastawieni prokliencko, przyjacielscy, pomocni i otwarci, a nasza korporacja od dzisiaj ma ludzką twarz. A konkretnie to moją twarz, ha, ha. I co pani na to?
- Bardzo się cieszę panie Krzysztofie, chociaż nie do końca wiem, o który projekt właściwie chodzi, przecież wczoraj mieliśmy prawdziwą burzę mózgów i tysiące pomysłów, czyż nie? A tak a propos, lepiej się pan dzisiaj czuje, to znaczy… yyy… chciałam zapytać, czy nic już dzisiaj pana nie swędzi...?
  Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę panowała cisza i już zaczęła mnie ogarniać panika, że wszystko zaprzepaściłam, ale w końcu Pan Krzysztof odchrząknął raźno i wykrzyknął do słuchawki z nienaturalną swobodą:
- Ależ skąd, proszę sobie nie zawracać głowy tym nic nie znaczącym epizodem! Już wszystko jest w porządku – zapewniał mnie jowialnie - naprawdę, proszę rzucić w niepamięć tę moją wczorajszą, drobną niedyspozycję. Mam nadzieję, że dobrze się rozumiemy, ha, ha. A teraz proszę sprawdzić swojego Gmaila i przesłać mi ewentualne poprawki do naszego projektu. Tylko śmiało, dzisiaj jestem w wyśmienitej formie i cały dzień pozostaję pod moim Gmailem, ha, ha – rechotał głupkowato pan Krzysztof, zapewne chcąc tym mocno wymuszonym śmiechem przykryć zmieszanie.
   Jak tylko odłożyłam słuchawkę, niezwłocznie rzuciłam się w stronę komputera. Spam, spam, niedostarczona wiadomość, spam … jest! Z bijącym sercem otworzyłam maila wysłanego przez pana Krzysztofa… i co zobaczyłam? Powoli otwierał się załącznik z takim sobie oto szkicem reklamowej ulotki:




                                Przyjaciele

 

- No… - powiedziałam do siebie – …  toś się facet odnalazł.
   Sporządzając uwagi do projektu i przeglądając notatki ze spotkania, przed oczami jeszcze raz stanęły mi wydojone trutnie oraz wypalony Krzysztof z zaburzoną osobowością. I nie wiedzieć czemu, w tym momencie, przypomniał mi się jakże zabawny cytat z „ Kubusia Puchatka”  :

„ …Jeśli wskutek nadmiernego jedzenia utkniesz w drzwiach frontowych czyjegoś domku, będziesz zmuszony pozwolić swemu gospodarzowi używać twoich tylnych łapek zamiast wieszaka na ręczniki. Cóż, tak to bywa.”.

 I taka historia :-).




* Wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz